Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek страница 3

Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek

Скачать книгу

dziadkami nie dało się pogadać. Na wszystkie pytania odpowiadali np.: „Jezus Chrystus król Polski alleluja, alleluja, amen”, albo: „Kto ty jesteś? Polak mały, bolszewika goń, goń, goń”. Sprawiali wrażenie, że nie do końca rozumieją, co mówią.

      Zrzuciliśmy plecaki w pokoju przypominającym kajutę na jakiejś krypie, zapłaciliśmy Jurijowi i wyszliśmy na podwórze.

      – No i co? – spytał Hawran, uśmiechając się półgębkiem z nieodpalonym jeszcze papierosem w ustach.

      – No – musiałem przyznać. – Nieźle.

      Usiedliśmy przy ustawionym pod czereśnią stoliku. Był okryty ceratą przypiętą do blatu pinezkami, żeby nie odfrunęła. Podałem Hawranowi ogień. Babuleńka przyszła z dwiema herbatami. Wyszedł też dziadunio. Wyjął papierosa i odpalił go zapałką.

      Hawran chrząknął.

      – Proszu pana – zaciągnął ze wschodnia, patrząc na dziadka – gdzje by tu młożno kupić wódki?

      Parsknąłem. Dziadek też wyszczerzył się szeroko i odpowiedział rozedrganą polszczyzną:

      – Jeszcze Polska nie zginęła, daj nam, Boże, zdrowie.

      – U niego Alzheimer – wytłumaczył pan Jura, który pojawił się w drzwiach. – Idziecie, panowie, jeszcze w miasto, pogulat’? Bo niedługo ciemno będzie.

      – A… e… – nie poddawał się Hawran. – A może jakiś kieliszeczek na drogę? Jakiś strzemienny?

      – Jaki? – udawał, że nie rozumie pan Jura, bo widać było, że jest średnio entuzjastycznie nastawiony do idei kieliszeczka.

      – No może byśmy – wykonał Hawran gest strzelania bani – coś sobie chlup?

      Pan Jura popatrzył ponuro na Hawrana, potem na mnie, westchnął i poszedł do domu. Wrócił z wódką i dwoma kieliszkami. Nalał nam.

      – A pan? – spytał wyraźnie rozczarowany Hawran.

      – Ja nie piję – odpowiedział pan Jurij.

      Wypiliśmy w milczeniu, podziękowaliśmy i wyszliśmy.

      Hawran czuł się oszukany.

      – Co to za kwatera u Ruskiego, co nie pije – warczał. – Mógł powiedzieć na początku, to byśmy poszukali u kogo innego! No żesz kurwa mać…

      – No – odpowiedziałem dość bezmyślnie, rozglądając się po okolicy. – Patrz. Tam jest sklep. Chodź, kupimy sobie jakieś browary.

      Było coś lepszego niż browary. Nazywało się „dżintonik” i było sprzedawane w małych buteleczkach po 0,33. Kobieta za ladą posługiwała się liczydłem. Kupiliśmy jeszcze – z czystej ciekawości – kilka paczek suszonych anchois i wyszliśmy w pachnący kawą wieczór. W drzwiach minął nas żołnierz wojsk MSW. Był wysoki jak latarnia morska. Miał czarny beret i gigantyczne, sztywne pagony, wystające daleko poza ramiona. Przyglądał nam się z taką ciekawością, jakbyśmy stanowili nowy, nieznany gatunek człowieka.

      Tak samo patrzyła na nas pani biletowa w tramwaju. Kokosiła się na plastykowym siedzeniu, w niebieskim kitlu, w domowych bamboszach i z rolką biletów zawieszonych na szyi, i obserwowała nas ukradkiem. A my obserwowaliśmy ją.

      I znów byliśmy na lwowskim rynku, tyle że zaczęło się już robić ciemno. Krążyliśmy zrujnowanymi uliczkami, popijając dżintonik na przemian z Wigorem i już nam absolutnie w głowach trzeszczało.

      Chwialiśmy się właśnie w najlepsze przed katedrą Ormiańską, gdy podeszła do nas ondulowana na różowo baba, po polsku pochwaliła pana Jezusa i zapytała, czy nie szukamy aby kwatery, bo jakby co to ona ma.

      – Mamy już – powiedział Hawran – dziękujemy.

      – A u kogo? – spytała ona mrużąc oczy.

      – A u takiego Jurija – odpowiedział Hawran.

      – A gdzie? – upierała się baba. – Jurij, Jurij – zastanawiała się.

      – Na Zamarstynowie. Na Kwiatowej. Kwitowej znaczy. Znaczy Kwiatowej. Znaczy, no.

      – No co pan! – wydarła się baba, zakumawszy, który Jurij. – U tego złodzieja!

      – Ee – powiedział Hawran – dużo to nie wziął. Ale wódki nie chciał pić… – poskarżył się.

      – Ale on nie jest Polak! Tylko udaje! – machała rękami baba – on jest niekoncesjonowanym, nieprawdziwym Polakiem i polskich turystów na pokuszenie zwodzi!

      – No trudno – mruknąłem. – No ale cóż począć.

      – Wyprowadzić się! – powiedziała stanowczo. Wyglądała jak stereotypowa Rosjanka, złote zęby, róż na wyschniętych policzkach. Rosjanka, którą ktoś nieudolnie dubbinguje na polski. – Do prawdziwych Polaków iść żyć! Polacy do Polaków!

      – No, następnym razem – powiedział Hawran – to na pewno. Polacy do Polaków i tak dalej, ale teraz, pani wybaczy…

      – My tu mamy takie stowarzyszenie – dźgnęła mnie boleśnie purpurowym pazurem w splot słoneczny – Stowarzyszenie Polskich Właścicieli Polskich Mieszkań Pod Wynajem Dla Polskich Turystów Przyjeżdżających Na Lwowską Ziemię, w skrócie eSPeWuPeeMPeWuDePeTePeeNeLZet, pan powtórzy, to zapamięta…

      – Popocatepetl – powtórzyłem posłusznie.

      – Tak, no, i tylko my jesteśmy koncesjonowaną polską organizacją, która ma monopol na wynajmowanie mieszkań przez Polaków dla Polaków…

      – A kto wydaje koncesję? – zainteresował się Hawran. Baba go zignorowała.

      – Prosimy zgłaszać każdy wypadek nadużycia i w ogóle, no, każdy wypadek podszywania się nie-Polaka pod Polaka, a najlepiej to pojechać do tego Jurija już teraz, zabrać bagaże, i, proszę państwa, ja mam tu takie piękne lokum niedaleczko, na Doro… Sykstuskiej, tak dawajcie, pajediom…

      – Dziękujemy, dziękujemy, Bóg panią błogosławi, to jak przyjedziemy znów zobaczyć miasto Lwów, semper fidelis, lis Witalis – wymawiał się Hawran, gnąc się w ukłonach i rakiem się wycofując. Szybko podłapałem jego strategię i zacząłem robić to samo. Musieliśmy dziwnie wyglądać, grzejąc pokłony przed ondulowaną furią z pazurami jak strzyga, bo ludzie przystawali na ulicy i patrzyli, co też z tego będzie – może jaki teatr uliczny? Ale my odwróciliśmy się i poszliśmy dalej. W ulicę Ormiańską.

      Po dwudziestej drugiej miasto już się zamykało. Tak wtedy było, w dwa tysiące drugim roku. O dwudziestej drugiej kończyło się życie, a Lwów, podobnie zresztą jak w tamtych czasach Warszawa, zamieniał się w sypialnię. Porządnie nawaleni snuliśmy się uliczkami i szukaliśmy czegokolwiek, co mogło być otwarte i sprzedać nam procenty.

      Wreszcie, gdzieś w okolicach ulicy Łesi Ukrainki, usłyszeliśmy znajome dźwięki. Bardzo

Скачать книгу