Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek страница 6
Generalnie powinniśmy byli je tam zostawić na tych schodach, ale hormony wzięły górę: Marzena była naprawdę kręcąca. Bożena już mniej, ale Marzena, no, no… Miała coś filuternego w wargach, w sposobie, w jaki układała usta, ptasio trochę, i wyglądało na to, że Hawran też ma na nią ochotę. No to sobie powspółzawodniczymy, pomyślałem. Sport to zdrowie. Dokupiliśmy więc tylko kwasu chlebowego, zmieszaliśmy go z Wigorem i poszliśmy z nimi szukać tej ulicy Krokodyli.
Snuliśmy się po ulicach Drohobycza i odkrywałem, że Bożena może i mówi „mię” i „tak”, ale ma sporo racji. Forma tutaj naprawdę istniała wyłącznie jako zabytek. Cała ta cywilizacyjna narzuta, którą przyniosło Drohobyczowi ostatnie kilkadziesiąt lat, to była taniość. Prowizorka. Postnomadyzm jakiś. Tak samo jak w Polsce, tylko bardziej. „Pseudoamerykanizm” – czytała skrzeczącym głosem Bożena, bo – jakżeby inaczej – miała ze sobą Sklepy cynamonowe – „zaszczepiony na starył, zmurszałył gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności”.
Ale tak naprawdę było o wiele gorzej, niż wyprorokował to Schulz.
„Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń”.
Rzecz była w tym, że nie trzeba było przyglądać się z bliska. Wszystko to, cały ten szwindel i tandetę, widać było już na pierwszy rzut oka. To nie było nawet udawane piękno, to było piękno czysto umowne. Sygnalizowane. Polegało na tym, że jeśli – na przykład – jakiś kupiec dzierżawiący sklepik w rynku postawił sobie przed tym sklepikiem starą doniczkę i w tę doniczkę naładował ziemi, i do tej ziemi powsadzał z dupy podobierane kwiatki, to nie było to oczywiście żadne, kurwa, piękno. Ale był to sygnał, że sklepikarz bardzo chciał, żebyśmy zrozumieli, że w tym miejscu chciał umieścić coś pięknego i że robił, co mógł.
„Tak ciągnęły się, jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie” – czytała na głos Bożena, a dykcję miała koszmarną. – „Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter: KĄFISEHI, MANIKIH, KĄG OF ĄGLĄD”.
Mój Boże, myślałem, zataczając się już z lekka. Nasz upadek, myślałem, jest absolutny. Przecież to, czym on gardził, my teraz uważamy za szczyty sznytu i fasonu. Schulz nie przeżyłby w dzisiejszym Drohobyczu ani minuty. Nie czekałby na gestapowców, tylko sam by sobie strzelił te dwa razy w potylicę.
A tymczasem robiliśmy sobie klasyczny tour de Schulz. Najpierw znaleźliśmy miejsce po kamienicy, w której ojciec Schulza miał ten swój osławiony skład bławatny. Później podeszliśmy pod dom, w którym mieszkał. Bożena z Marzeną uparły się, żeby wejść do środka, ale obecna lokatorka domu – zażywna kobieta z lwią czupryną farbowanych na pomarańczowo włosów – kazała nam spierdalać na drzewo, bo poszczuje psem. Bożena i Marzena uznały to za element lokalnego kolorytu i bardzo się radowały. Miały notesiki, w których zapisywały takie rzeczy. Usiadły na bielonym, wysokim krawężniku i zaczęły notować.
Bożena była już pijana jak nieboskie stworzenie. Biegała po ulicach w jedną i drugą stronę i wrzeszczała, że kocha Ukrainę i że chce tu mieszkać na wieki wieków. Zapowiedziała, że zaskłotuje jeden z tych rozpierdolonych domów albo jakiś strych na przykład, będzie gapiła się z poddasza na miasto Drohobycz, będzie czytała książki i pisała piękne wiersze – i tak jej, mówiła, życie minie. Marzena była co prawda mniej pijana, ale podłapała klimat Bożeny. Siedziały obie na krawężniku, podawały sobie butelkę z balsamem i umawiały się, że gdy tylko skończą studia, to od razu – do Drohobycza. Wynajmą coś razem, wezmą dotację z Unii i otworzą jakiś drohobycki dom kultury, w którym będzie o Schulzu, a i z rozpędu o Nałkowskiej, co to go odkryła, i w ogóle o międzywojniu. O Witkacym przede wszystkim. Wpadły w ogóle w jakąś totalną witkacofazę, przez cały czas mówiły, że Stasio to, Stasio tamto, a pod koniec zaczęły się zastanawiać, jakiego miał. Siedziałem obok nich, paliłem jednego za drugim i patrzyłem, jak piesek wielkości większego szczura obszczekuje ciężarówkę. Kierowca robił wszystko, żeby pieska rozjechać i w końcu mu się to udało. Piesek kwiknął przeraźliwie i wyrzygał pyskiem własne flaki.
Bożena i Marzena przerwały w pół słowa. Oczy miały jak kurze jaja. Po chwili też zaczęły rzygać.
I kto wie, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie trzeba było wracać do Lwowa. Ostatni pociąg odjeżdżał za pół godziny. Wzięliśmy taksówkę na dworzec, pieczołowicie wybierając najbardziej rozpieprzoną.
Przydworcowa knajpa, w której jeszcze rano pan Bohdan snuł wizję szwedzkiego ZSRR, była czarna od spalenizny. Szyb w oknach nie było, drzwi też. Strażacy zwijali sprzęt. – Wybuch gazu – szepnęła babuszka, która handlowała jajkami pod dworcem i wszystko widziała. – Straszna tragedia.
Kasa była zamknięta. Wisiała na niej karteczka z napisem „przerwa techniczna”. Żeby wsiąść do pociągu, musieliśmy więc dać kanarowi w łapę, co polonistki skrupulatnie odnotowały w swoich notesikach jako kolejny element kolorytu lokalnego. Wagony były szerokie, o wiele szersze niż u nas. To również zostało odnotowane.
– Ja pierdolę, co się tu wyrabia w tym kraju – przeżywała Marzena – odpał totalny.
– No – skrzeczała Bożena – przecież normalnie nikt mi nie uwierzy, jak wrócimy na wydział i opowiemy, tak?
– Trzeci świat, no trzeci świat – dodawała Marzena. – Kurwa, oni próbują naśladować Europę, ale z tego naśladowania to jakaś parodia Europy wychodzi. Jezu Chryste jednorodzony… ja wiem, że Polska jest, jaka jest, ale normalnie ucałuję ziemię jak jaki papież, jak tylko wrócę!
Wyciągnęły dżintoniki i próbowały otworzyć kapsle zębami. To otwieranie skończyło się wrzaskiem Marzeny – ułamała sobie siódemkę. Nie wiem, skąd od razu wiedziała, że to siódemka, ale pół sekundy po tym ułamaniu na cały wagon zaczęła wrzeszczeć „ułałałą szódemkę! Ułałałą szódemkę!”. Hawran, skurwiel, zareagował szybciej ode mnie i natychmiast rzucił się ją pocieszać. Kilka sekund po tym zaczęli się całować. Co tam ułamana siódemka. Bożena patrzyła na mnie wyczekująco. Unikałem jej wzroku jak mogłem. Udawałem, że strasznie mnie zajmuje obserwowanie, jak tam za oknem przemyka zielona Galicja.
Moje siedzenie minęła krótkowłosa dziewczyna. Z długimi udami i pięknymi stopami w japonkach. Dwie czarne dziury w głowie. Dziewczyna fotografa. Ale była sama. Poszła w stronę przejścia między wagonami. Zamknęła drzwi i po chwili z korytarza dobiegł zapach papierosowego dymu.
Wyjąłem z kieszeni papierosy i – zerknąwszy przepraszająco na koleżankę polonistkę, potrafiącą jak nikt w świecie odmieniać Brunona przez przypadki – wstałem i poszedłem za czarnooką.
Stała w korytarzu i paliła, oparta o ścianę. Od razu, gdy tylko otworzyłem drzwi, wbiła we mnie te swoje dwie czarne dziury. Zbiło mnie to z pantałyku. Udałem więc, że ją ignoruję. Wytrząsnąłem papierosa i zapaliłem, znów z udawaną uwagą obserwując zielone pola Hałyczyny.
– Po co tu przyjeżdżacie? – spytała nagle dziurooka po polsku, z mocnym ukraińskim akcentem.
– Słucham?