Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek страница 5

Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek

Скачать книгу

kilku młodych, krótko ostrzyżonych kolesi o twarzach drapieżników. Wisiało tu coś w powietrzu, jakieś napięcie, coś tu wyglądało tak, jakby zaraz miało zacząć się dziać – a Deyna był na to wszystko o wiele za spokojny. Dlatego kojarzył się ze spustem, który zaraz się uruchomi.

      – Gdyby za komunizm wzięli się Niemcy czy, jeszcze lepiej, Szwedzi – ciągnął Deyna – to cały świat wyglądałby inaczej. Wszyscy by pojęli, że to najlepszy system, jaki może być. Bo tak – Deyna zaczął odginać palce – pracę masz, dom masz, spokojną głowę masz, urlop masz, wszystko masz. Tyle że – przestał odginać i strzepnął popiół z podjętego z popielniczki papierosa – wzięły się za to Kacapy. I spierdoliły, jak wszystko inne. Spierdolić taką piękną ideę! – westchnął z prawdziwym żalem, łącząc w ten sposób swoją galicyjską prozachodniość ze świadomością, od której odciąć się po prostu nie mógł: że za Sojuza było lepiej.

      Dopiliśmy piwo i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Nie chcieliśmy, żeby to przy nas eksplodowała ta energia, która tutaj się ulatniała jak gaz z kuchenki.

      – Mylisz się, Bohdanie – powiedział tymczasem nieokreślony dziadek, kiepując papierosa w wielkiej, ciężkiej popielniczce, za pomocą której można by komuś spokojnie roztrzaskać czaszkę. – Gdyby to Niemcy albo Francuzi robili światowy komunizm, to znowu trzeba by było mieć wobec nich kompleksy. A w Sojuzie to Moskale mieli kompleksy wobec nas, bo u nas zawsze było bardziej kulturno niż u nich.

      – A u Estońców bardziej niż u was. Chuj wam wszystkim w usta, banderowcy jebani – powiedział głośno po rosyjsku grubas, który przestał drapać się po jajach, dopił jednym haustem piwo, skiepował papierosa, wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami. Przez okno widzieliśmy, jak wsiada do wyklepanego audi setki i tak wykurwia z piskiem opon, że babuszka handlująca opodal jajkami mało zawału nie dostała.

      Sowieckie blokiszcza opanowały galicyjskie pagórki jak wojsko, które opanowuje strategiczne wzgórza. Szliśmy do centrum długą, nużącą drogą prowadzącą przez osiedle chruszczowych bloków. Pomiędzy blokami stała stara cerkiewka, ostatni ślad tego, co było tu wcześniej. Bloki stały nad nią jak dresiarze nad ofiarą, której chcą wpierdolić. Na ich balkonach składowano drewno na opał, a z okien sterczały kominy kóz.

      Pod cerkiewką spotkaliśmy młodego Polaka z plecakiem. Na nasz obraz i podobieństwo. Czaił się za płotkiem i próbował zrobić zdjęcie trzem dziadkom siedzącym na ławce pod blokiem aparatem z gigantycznym obiektywem. Waliło od niego balsamem Wigor na kilometr.

      – Patrzcie na tych dziadków – powiedział, gdy podeszliśmy. – Coś w nich jest – powiedział, odpalając fajkę – takiego, no, błogosławionego. Jakaś odwieczna mądrość jest wypisana, rozumiecie… na twarzach. Takie… spokojne pogodzenie się z losem, no… takie oświecenie jakby.

      – Tak – odpowiedział Hawran, który ewidentnie potrzebował się na kimś wyżyć – od bezrobocia i opierdalania dostaje się najlepszego oświecenia.

      Koleś popatrzył na nas jak na barbarzyńców.

      – Nic nie kumacie – odpowiedział.

      Z cerkiewki wyszła dziewczyna. Krótkowłosa, w japonkach, z pięknymi stopami i nogami wyrastającymi z dżinsowych spodni obciętych w samym kroku. Miała czarne, bardzo czarne oczy. Jakby ktoś jej wystrzelił dwie dziury w głowie. A zaraz za nią pop. Rozmawiali po ukraińsku. Pop miał taką minę, jakby się zastanawiał, gdzie by tu ją zaciągnąć, żeby dało radę ją spokojnie stuknąć. Był ewidentnie rozczarowany, gdy dziewczyna podeszła do kolesia z aparatem i go objęła. Polak i Ukrainka. Fotograf obserwował spojrzenia, jakimi oblepialiśmy krótkowłosą i nałożył na siebie uśmieszek charakterystyczny dla chłopaków niewyobrażalnie pięknych dziewczyn – wymuszonego pobłażania i nieszczerej ironii.

      – Wy do Schulza? – spytał. – Miejsce, gdzie go zabili poznacie po zniczu. Bo go zapaliłem – pochwalił się.

      – Ojczyzna ci tego nie zapomni – Hawran poklepał go po ramieniu, a udom i łydkom puścił oko. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. Tymi wystrzelonymi dziurami.

*

      Był znicz, był. Stał pod schodami piekarenki, której szyld głosił „Swiżyj chlib”. Nawet się palił. To w tym miejscu zwłoki Schulza leżały przez cały dzień, bo Niemcy z jakiegoś powodu nie pozwolili ich stamtąd zabrać. Próbowałem sobie to wyobrazić. Jego, leżącego, małego, czarniawego, w ciężkim, zimowym płaszczu – ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak nie mogłem sobie tutaj wyobrazić tych erotycznych korowodów z Xięgi Bałwochwalczej. To musiałoby wyglądać po prostu głupio. No, ale trudno w ogóle było sobie wyobrazić w Drohobyczu cokolwiek, co działo się przed czasami radzieckimi. Nawet Galicję. Związek Radziecki przywalił Galicję swym kostropatym cielskiem, i to cielsko nadal tu leżało, bo choć zdechło, to nie było jak go pochować.

      Poszedłem więc do apteki po balsam Wigor, a Hawran do spożywczaka po kwas chlebowy. Jak zawsze, gdy kupowałem Wigor, aptekarka uśmiechała się pod nosem. Peszyło mnie to.

      – Co jest takiego zabawnego w balsamie Wigor? – spytałem.

      – Ależ nic, nic – odpowiedziała ona.

      – Ale przecież widzę – powiedziałem. Pokręciła głową i powiedziała, żebym się nie przejmował i że wszystko jest w porządku. Wzruszyłem ramionami. Wziąłem dwie flaszki i wróciłem na schodki. Hawran już siedział. Znicz zapalony przez fotografa płonął mu u stóp. Popijaliśmy i patrzyliśmy na drohobycki rynek.

      – Zapaliliście znicz? Jak ładnie – usłyszeliśmy nagle po polsku. Obok nas stały dwie dziewczyny. Jedna miała na podkoszulce napis „Bruno Schulz”, a druga – „Franz Kafka”. Włosy obu były farbowane na czarno, tyle że jedna nosiła je krótkie, a druga – długie, po łopatki. Obie trzymały w dłoniach po czarnej świeczce.

      Były z polonistyki. Z Warszawy. Ta z krótkimi włosami miała na imię Marzena. Ta z długimi – Bożena. Przyjechały, jak twierdziły, „oddać hołd wielkiemu polsko-żydowskiemu pisarzowi, mistrzowi mowy polskiej”. Tak to ujmowały. Oddać hołd i koniecznie znaleźć ulicę Krokodyli.

      Zapaliły swoje czarne świece (kupione zapewne w jakimś dizajnerskim sklepie jeszcze w Warszawie), postawiły pod schodami i usiadły koło nas. Puściliśmy Wigor w ruch.

      – Mój Boże, jaki to biedny, a zarazem fascynujący kraj, tak? – mówiła Bożena, a głos miała irytujący. Skrzeczała, co tu dużo mówić, i drażniąco dzieliła wypowiedzi na sylaby. – Z chęcią bym tu pomieszkała chwilę. Ja tu się czuję trochę jak w bajce. Kojąco mi jest, tak? Koi mię to. To zniszczenie, którę tu zaobserwowywujemy, ma w sobie coś schulzowskiego w gruncie rzeczy, tak? – Bożena machała nieco rękami, gdy mówiła. Na przegubie miała wytatuowane jin i jang. Oznaczało to, że po studiach raczej nie odnajdzie się prędko na rynku pracy. I raczej nic więcej. – Mię to naprawdę zauracza. W tę kraju. Wszystko tu jest – yyy – rozjębane, jak u Schulza. Wszystko jest niedorobione. Takie – manekinowate, tak? Utraciło formę. Mię to się bardzo podoba.

      – „Mię”? – Hawran też był już nieźle zrobiony. – Czemu mówisz „mię”?

      – O, to stara, piękna forma – w imieniu koleżanki wytłumaczyła równie naspidowana Wigorem Marzena – używał ję Bolesław Leśmian i Brunon Schulz, bo to się odmienia Brunona, a nie Bruna, nie wię czy wiecie, no i w ogóle tak

Скачать книгу