Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek страница 7
– „Wobec”, „zadupie”, „ponabijać” – próbowałem grać cool. – Wiem, studiowałaś w Polsce. Pewnie w Krakowie.
– Bo wszyscy mają was za zabiedzoną, wschodnią hołotę – ciągnęła ona tymczasem, patrząc mi tymi czarnymi dziurami prosto w oczy – nie tylko Niemcy, ale i Czesi, nawet Słowacy i Węgrzy. To tylko wam się wydaje, że Węgrzy to są tacy wasi zajebiści kumple. Tak naprawdę nabijają się z was jak wszyscy inni. Nie wspominając o Serbach czy Chorwatach. Nawet, kolego, Litwini. Wszyscy uważają was za trochę inną wersję Rosji. Za trzeci świat. Tylko wobec nas możecie sobie pobyć protekcjonalni. Odbić sobie to, że wszędzie indziej podcierają sobie wami dupy.
Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy. Próbowałem wytrzymać spojrzenie, ale w końcu się poddałem. Zielone pola Galicji jak mknęły, tak mknęły.
– A wy – powiedziałem wydmuchując dym – gdzie jeździcie poczuć się lepiej? Nie wiem, do Uzbekistanu? Gdzieś pewnie jeździcie.
– A powiedz mi, dlaczego – spytała dziewczyna, brodą wskazując butelkę balsamu Wigor, którą trzymałem w dłoni – tak przy wszystkich, ostentacyjnie pijesz płyn na potencję?
Zbaraniały, podniosłem etykietkę do oczu, po czym uznałem, że ten gest jest zbyt upokarzający, więc ją odsunąłem, ale to odsunięcie było jeszcze bardziej upokarzające, bo miało w sobie coś z głupiego wyparcia, podniosłem ją więc jeszcze raz. I faktycznie: małymi literkami było tam coś o „erektylnoj dysfunkcji”.
– O cholera – wyrwało mi się. Przypomniałem sobie, jak ostatnio chlaliśmy Wigor na lwowskim rynku, prosto z butelki, myśląc, że prezentujemy się tak zajebiście, że wszyscy nam foty komórkami robią. Teraz już wiedziałem, czemu robili. Dwóch rosłych Polaków publicznie trąbiących do hejnału płyn na erekcję – to musiał być fajny widok.
Dziurooka strzeliła papierosem w przeciwległą ścianę, jakieś pół metra od mojej głowy. Obsypał mnie snop iskier. Po czym oderwała się od ściany i minąwszy mnie, wróciła do wagonu.
Wróciłem na miejsce. Rozglądałem się za dziurooką, ale w wagonie jej nie było. Bożena na szczęście już spała. Albo udawała, że śpi. Hawran obmacywał Marzenę. Cały wagon udawał, że nie patrzy. W końcu wstali i poszli w stronę toalet. Siedziałem na swoim miejscu, popijałem płyn na dysfunkcję erekcji i patrzyłem przez wybitą szybę w drzwiach wagonu, jak otwierają drzwi toalety i jak patrzą z niedowierzaniem na to, co jest za nimi, po czym je zamykają i z markotnymi minami wracają na miejsce.
– Co – spytałem – elementy kolorytu lokalnego?
Próbowali się uśmiechnąć, ale niespecjalnie im to wyszło.
– Macie – podałem im Wigor – łyknijcie sobie.
3
Beat
I jeździliśmy na ten wschód, jeździliśmy, jeździliśmy. Marszrutkami, pociągami, zdezelowanymi ładami. Czym się dało.
Zamiast benzedryny mieliśmy balsam Wigor. Zamiast wiejskiej Ameryki i Meksyku lat 50. – mieliśmy Ukrainę. Ale chodziło o to samo. Braliśmy plecaki i jechaliśmy w drogę. Nie czytaliśmy Kerouaca, bo nie dało się tego czytać. Tyle tam było pulsujących w każdą stronę, skłębionych bebechów. No i też dlatego, że było nam trochę głupio, bo nam, w przeciwieństwie do Kerouaca, o nic nie chodziło. Kerouac i reszta dokonywali jednak jakiejś rewolucji, a my po prostu przebiegaliśmy na pełnej kurwie przez, na oścież już otwarte, drzwi. Jeśli chlaliśmy, przepierdalaliśmy czas, braliśmy narkotyki, szukaliśmy tanich wstrząsów i tandetnych emocji, to nie po to, by przeciwko czemukolwiek się zbuntować, nawet nie po to, by przeżyć coś nowego, bo to wszystko już było, było, było – tylko po to, by robić cokolwiek. By nadać swojemu życiu cel choć na chwilę. A raczej erzac celu, z czego zdawaliśmy sobie sprawę, ale uważaliśmy, że wszystko inne w gruncie rzeczy też było erzacem celu.
I zawsze było to samo. Obce miasto, ciemny dworzec, po którym snuły się męty, prostytutki i gliny wyzywająco gapiące się w oczy. I ochroniarze wszelkiej maści, zawsze w mundurach i pod bronią, bo na Ukrainie wszystko było ochraniane, strzeżone, pilnowane. Nie można było zrobić kroku, by nie natknąć się na ochroniarza, zawsze zawodowo ponurego i próbującego robić wrażenie, jakby cały kraj wspierał się na jego barkach – a jednocześnie jakiegoś zagubionego, przykurzonego, który wyglądał, jakby chciał scedować na kogoś to całe ochranianie, pozbyć się go i schować w jakiejś dziurze.
Później niegościnne flaki ulic miasta, rozdrażnieni taryfiarze, zapach wnętrz ich ład i wołg, bo wsiadaliśmy tylko do ład i wołg, bo zawsze nam się wydawało, że łady i wołgi są tańsze jako taksówki, a ich kierowcy – mniej cwaniaccy i bardziej poczciwi.
Tak więc ten zapach towotu i benzyny, zapach ciał kierowców, zapach poprzednich pasażerów, zapach zwietrzałego papierosowego dymu, zapach zapachowych drzewek zwisających z zaśniedziałych lusterek. Przy ładowaniu plecaków do bagażnika trzeba było uważać, bo oni wszyscy mieli auta na gaz. I zawsze atmosfera była jakaś ciężko-gęsta, bo taksówkarz trochę milczał, trochę burczał, i wiózł nas ulicami tych ukraińskich miast, które wyglądały, jakby wiodły do jakichś zupełnie bezsensownych lokacji, takich, do których w zasadzie nie ma sensu wieźć, więc wiodły nas na odjeb się, byle odbębnić. Przez jakieś zrujnowane fabryczne bebechy, które ktoś kiedyś z konieczności zasiedlił.
I te kwatery na wynajem, w których nocowaliśmy. Zawsze leżały przy ulicach, które nie przypominały ulic, tylko jakieś zaplecza, jakieś przepusty między trzepakiem a śmietnikiem, jakieś wąskie przejścia między dwoma ślepymi ścianami, bo w poradzieckiej przestrzeni klasyczny miejski układ plac-ulica był mocno zaburzony. W gruncie rzeczy były to slumsy, ale nie nazywaliśmy ich tak, bo nikt ich tak nie nazywał, być może dlatego, że nikt się tu slumsów nie spodziewał, bo slumsy są w Indiach i w Ameryce Łacińskiej, a nie w byłym Związku Radzieckim. No, ale to były slumsy. Skonstruowane z czego się dało, raz widziałem ukradziony billboard zamiast ściany, a kiedy indziej – drzwi od kamaza zamiast furtki.
W środku zawsze było pełno pamiątek rodzinnych i bibelocików, jakiejś porcelanowej, kolorowej drobnicy, która miała oswajać te z dech zbite przestrzenie, te prysznice będące rurami sterczącymi z sufitu, z których woda ciekła nie do żadnego brodzika, tylko po prostu na podłogę, te drzwi o wysokości i szerokości człowieka, te stoły, za którymi ledwie się mieściliśmy.
Czasem docierało do mnie, że jeździliśmy tam oglądać po prostu nędzę i że to nie było fair, bo w ten sposób chcieliśmy sami poczuć się mniej nędzni, i wtedy przekonywałem sam siebie, że ta nędza nie zniknęłaby, gdybyśmy tam nie pojechali, że poza tą nędzą jest tu cały kontekst kulturowy, socjologiczny, historyczny, politologiczny i każdy inny, i na jakiś czas mi przechodziło. I znów można było kupować wódkę, kupować piwo, kupować suszone anchoisy i kalmary, kupować chipsy o smaku kraba, biełomory, które nadawały się wyłącznie do kręcenia dżointów i opowiadać sobie wszystkie te ruskie hardkorowe historie, jak to kiedyś taką taryfą jechaliśmy, że musieliśmy ją pchać, i to w deszczu, jak to podczas jazdy marszrutką