Ziemia jałowa. Magdalena Okraska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska страница 5

Ziemia jałowa - Magdalena Okraska

Скачать книгу

gdzie wszystkie lokale handlowe i użytkowe są puste, błyszczy jednak coś nowego. Latem otwarto tu filię biblioteki publicznej. O lokalizacji zadecydowali radni, chcieli ożywić martwą halę dworca. Otwarta w 660. rocznicę nadania Będzinowi praw miejskich placówka ma wszystko – książki, czasopisma, wygodne fotele w hipsterskim stylu i laptopy z dostępem do Internetu. Są też dwie młode bibliotekarki. Brakuje tylko czytelników.

      Przez dwie godziny, które spędzę, krążąc po okolicy, nikt tam nie wejdzie.

      Ruszam dawną dumą miasta, ulicą Małachowskiego. Kiedyś centrum handlowe i rozrywkowe nie tylko Będzina, ale całej okolicy, dziś przedstawia widok, który wypełnia oczy łzami. Z dawnej świetności nie zostały nawet pozory. Piękne kamienice w stylu secesyjnym i eklektycznym są puste, odrapane albo się walą. Bramy wydzielają intensywny zapach moczu. Puste witryny sklepów straszą kartkami „lokal do wynajęcia”, „sprzedam tę działkę”. Nie ma chętnych, bo popyt w centrum Będzina jest tylko na kilka branż – chińskie obuwie, najtańsze ciuchy, kebaby, lombardy, pożyczki, kantory.

      W trzymaku na podświetlane plakaty, tak zwanym city lighcie, wisi kolorowa płachta z hasłem „Pokochaj magię Będzina”. Na pierwszy rzut oka widać, że dobrane do sloganu zdjęcia – rozbawiony tłum na koncercie, uliczne pokazy, młodzież w knajpkach – nie były robione w mieście, które mają reklamować.

      Małachowskiego przeszła kilka remontów i rewitalizacji, ale należałoby kupić słownik tym, którzy je planowali i przeprowadzali. Re-witalizacja, czyli „ponowne ożywienie” to niekoniecznie położenie nowej kostki brukowej i rozstawienie kilku metalowych ławek, które grzeją niemiłosiernie w plecy latem i nie dają się dotknąć, gdy jest mróz. Obłożona sztucznym marmurem miejska fontanna straszy czerwonym napisem „Zakaz kąpieli! Woda ze środkiem chemicznym!”.

      Obok siedzą, chodzą, spierają się, kłócą i godzą spore grupki osób w nieokreślonym wieku. Po ich twarzach widać, że przegrywają z alkoholem, przynajmniej chwilowo. A może właśnie wygrywają z monotonią? Może w tym obłażącym, odrapanym mieście nie ma już nic do roboty poza zorganizowaniem sobie butelki wódki i wypiciem jej w cieniu?

      Dawne profesje są coraz silniej wypierane przez „kompleksowe usługi”. Będzin, grudzień 2016 roku.

F 30a

      W ostatnich latach ogromną popularnością cieszą się sklepy z towarami z Chin, oferujące mydło i powidło za 2-3-5 zł. Zdarza się, że ktoś jeszcze obniża tę cenę. Daje to klientom ułudę większej siły nabywczej (za bardzo niewielkie kwoty można kupić kilka przedmiotów) i możliwości wyboru.

F 30b

      Krawiec, tradycyjny fryzjer, kapelusznik i inne dawniejsze zawody powoli odchodzą do lamusa. Już niedługo po takich miejscach nie zostanie ślad.

F 31a

      Niektóre miejsca z dzieciństwa nadal istnieją.

F 31b

      Miasta próbują upiększać swoje centra przy pomocy małej architektury i terenów rekreacyjnych, po czym umieszczają przy nich tablice z wieloma zakazami.

F 32

      Lokal od zawsze do wynajęcia.

      Kolejny kebab, obiady domowe Helenka, salon tatuażu, ksero, lody włoskie. Salon fryzjerski w starym stylu, gdzie jedna z klientek opowiada głośno o bardzo bolesnych haluksach. Biedronka. Dwie piekarnie.

      W miejscu dawnego Domu Książki, w którym później była księgarnia sieci Matras – mniej oblegana, ale jacyś ludzie przynajmniej się kręcili – jest teraz spory, długi sklep z chińską odzieżą. Pachnie specyficznie: gorącą gumą z trampek, sztucznym obrusem niegniotącym i acetonem. Trzy ekspedientki nudzą się w drzwiach, bo takich sklepów jest w samiutkim centrum Będzina kilkanaście. Kolorowe szyldy już nie wystarczą, by przyciągnąć kupujących. Teraz trzeba wykleić całe witryny i okna mieniącą się w słońcu folią, na której będzie napisane: „Najtaniej w mieście”, „Wszystko już od 90 groszy”, „Grosz market – wszystko 2,50 zł”. W części tych sklepów widać jakiś ruch, ale głównie trwa oglądanie, macanie i przymierzanie. Fluorescencyjna piłka dla wnuka za 5,99 zł? Niby ładna, ale droga, a on zaraz zgubi. Tę mniejszą pani pokaże.

      Na wolnostojącym stoisku chińskim koło Biedronki kupuję zielone trampki za dziewięć złotych. Pani opowiada, że dojeżdża do tej pracy spod Będzina i chwali sobie. Taka cena butów nie wydaje jej się niska – to letnia wyprzedaż, zostało tylko kilka par, co robić.

      Oprócz Złotej Gąski w centrum właściwie nie ma gdzie usiąść. Kupuję w okienku na wynos pierogi „chłopskie” w styropianie (są dużo pożywniejsze od „babskich”, a kosztują tyle samo) i idę w stronę miejskiego targowiska. Jem, idąc, plastikowym widelcem.

      Po drodze mijam sklep Alkohole mieszczący się w lokalu firmowym dawnej Goplany. Właściciele biorą ideę przewodnią swojego przybytku bardzo serio. Całą wystawę zajmuje feeria butelek wódek i rumów w najdzikszych kształtach. Są tam koń, ryba, angielska budka telefoniczna, piłka nożna, kot, pies, skrzypce.

      Zaraz obok – centrum pożyczek. Na czarnej tablicy, takiej, jakie w mniej martwych miastach zapraszają na kawę czy obiady, kredą wypisano: „Do 1000 zł – pierwsza chwilówka za darmo”.

      Targowisko spełnia co do joty wszelkie polskie wymogi i przedzałożenia. Jest tu absolutnie wszystko, czego może potrzebować Polak w letni dzień – owoce, warzywa, chleb, buty, karma dla psa – ale jest ono także miejscem spotkań, pogaduszek i wymiany życiowych historii. Centrum interakcji to krąg ławek ustawiony pośrodku placu, pod drewnianą pagodą. Teoretycznie zgromadzeni na ławkach mieli patrzeć na umieszczoną pośrodku ceglaną minifontannę, ale nie płynie w niej już od dawna żadna woda. Ławki służą więc temu, do czego w kulturze chłopskiej ławka przydaje się najlepiej – kolektywnemu odpoczynkowi i niespiesznym rozmowom. O sobie i „o ludziach”.

      O ludziach mówi się dobrze i mówi się źle.

      Kobieta po siedemdziesiątce opowiada żartobliwie o udarze męża:

      – Słownictwo mu się nie wykasowało, pamięć mu się wykasowała. Ma swoje sposoby, żeby nie dać się na tym przyłapać. Gdy dzwoni do brata i nie pamięta, jak ma na imię jego żona, pisze sobie na karteczce. Najpierw mnie pyta. I za każdym razem się spiera: „Marysia? Ależ ona na pewno nie nazywała się Marysia!”.

      Przy stoisku owocowym na lince kołysze się wielki sztuczny kruk. Ma odstraszać gołębie, które atakowały skrzynki z towarem. Na pustym sklepie z rybami wisi wydrukowany na domowej drukarce napis: „Urlop do końca wakacji”.

      Idę dalej, w dawną żydowską dzielnicę. Moniuszki, plac Kazimierza Wielkiego, Modrzejowska. Kwartał ma typowy średniowieczny układ: małe, wąskie uliczki skręcają pod nieoczekiwanymi kątami, czasem przed spacerującym otwiera się znienacka niewielki placyk, np. Rynek Rybny.

      Ale kamienice są w gorszym stanie od tych przy Małachowskiego. Niższe, skromniejsze, bez zdobień, jednak zaniedbane w jeszcze większym stopniu niż tamte. Całe piętra zabite płytą

Скачать книгу