Ziemia jałowa. Magdalena Okraska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska страница 5
Przez dwie godziny, które spędzę, krążąc po okolicy, nikt tam nie wejdzie.
Ruszam dawną dumą miasta, ulicą Małachowskiego. Kiedyś centrum handlowe i rozrywkowe nie tylko Będzina, ale całej okolicy, dziś przedstawia widok, który wypełnia oczy łzami. Z dawnej świetności nie zostały nawet pozory. Piękne kamienice w stylu secesyjnym i eklektycznym są puste, odrapane albo się walą. Bramy wydzielają intensywny zapach moczu. Puste witryny sklepów straszą kartkami „lokal do wynajęcia”, „sprzedam tę działkę”. Nie ma chętnych, bo popyt w centrum Będzina jest tylko na kilka branż – chińskie obuwie, najtańsze ciuchy, kebaby, lombardy, pożyczki, kantory.
W trzymaku na podświetlane plakaty, tak zwanym city lighcie, wisi kolorowa płachta z hasłem „Pokochaj magię Będzina”. Na pierwszy rzut oka widać, że dobrane do sloganu zdjęcia – rozbawiony tłum na koncercie, uliczne pokazy, młodzież w knajpkach – nie były robione w mieście, które mają reklamować.
Małachowskiego przeszła kilka remontów i rewitalizacji, ale należałoby kupić słownik tym, którzy je planowali i przeprowadzali. Re-witalizacja, czyli „ponowne ożywienie” to niekoniecznie położenie nowej kostki brukowej i rozstawienie kilku metalowych ławek, które grzeją niemiłosiernie w plecy latem i nie dają się dotknąć, gdy jest mróz. Obłożona sztucznym marmurem miejska fontanna straszy czerwonym napisem „Zakaz kąpieli! Woda ze środkiem chemicznym!”.
Obok siedzą, chodzą, spierają się, kłócą i godzą spore grupki osób w nieokreślonym wieku. Po ich twarzach widać, że przegrywają z alkoholem, przynajmniej chwilowo. A może właśnie wygrywają z monotonią? Może w tym obłażącym, odrapanym mieście nie ma już nic do roboty poza zorganizowaniem sobie butelki wódki i wypiciem jej w cieniu?
Dawne profesje są coraz silniej wypierane przez „kompleksowe usługi”. Będzin, grudzień 2016 roku.
W ostatnich latach ogromną popularnością cieszą się sklepy z towarami z Chin, oferujące mydło i powidło za 2-3-5 zł. Zdarza się, że ktoś jeszcze obniża tę cenę. Daje to klientom ułudę większej siły nabywczej (za bardzo niewielkie kwoty można kupić kilka przedmiotów) i możliwości wyboru.
Krawiec, tradycyjny fryzjer, kapelusznik i inne dawniejsze zawody powoli odchodzą do lamusa. Już niedługo po takich miejscach nie zostanie ślad.
Niektóre miejsca z dzieciństwa nadal istnieją.
Miasta próbują upiększać swoje centra przy pomocy małej architektury i terenów rekreacyjnych, po czym umieszczają przy nich tablice z wieloma zakazami.
Lokal od zawsze do wynajęcia.
Kolejny kebab, obiady domowe Helenka, salon tatuażu, ksero, lody włoskie. Salon fryzjerski w starym stylu, gdzie jedna z klientek opowiada głośno o bardzo bolesnych haluksach. Biedronka. Dwie piekarnie.
W miejscu dawnego Domu Książki, w którym później była księgarnia sieci Matras – mniej oblegana, ale jacyś ludzie przynajmniej się kręcili – jest teraz spory, długi sklep z chińską odzieżą. Pachnie specyficznie: gorącą gumą z trampek, sztucznym obrusem niegniotącym i acetonem. Trzy ekspedientki nudzą się w drzwiach, bo takich sklepów jest w samiutkim centrum Będzina kilkanaście. Kolorowe szyldy już nie wystarczą, by przyciągnąć kupujących. Teraz trzeba wykleić całe witryny i okna mieniącą się w słońcu folią, na której będzie napisane: „Najtaniej w mieście”, „Wszystko już od 90 groszy”, „Grosz market – wszystko 2,50 zł”. W części tych sklepów widać jakiś ruch, ale głównie trwa oglądanie, macanie i przymierzanie. Fluorescencyjna piłka dla wnuka za 5,99 zł? Niby ładna, ale droga, a on zaraz zgubi. Tę mniejszą pani pokaże.
Na wolnostojącym stoisku chińskim koło Biedronki kupuję zielone trampki za dziewięć złotych. Pani opowiada, że dojeżdża do tej pracy spod Będzina i chwali sobie. Taka cena butów nie wydaje jej się niska – to letnia wyprzedaż, zostało tylko kilka par, co robić.
Oprócz Złotej Gąski w centrum właściwie nie ma gdzie usiąść. Kupuję w okienku na wynos pierogi „chłopskie” w styropianie (są dużo pożywniejsze od „babskich”, a kosztują tyle samo) i idę w stronę miejskiego targowiska. Jem, idąc, plastikowym widelcem.
Po drodze mijam sklep Alkohole mieszczący się w lokalu firmowym dawnej Goplany. Właściciele biorą ideę przewodnią swojego przybytku bardzo serio. Całą wystawę zajmuje feeria butelek wódek i rumów w najdzikszych kształtach. Są tam koń, ryba, angielska budka telefoniczna, piłka nożna, kot, pies, skrzypce.
Zaraz obok – centrum pożyczek. Na czarnej tablicy, takiej, jakie w mniej martwych miastach zapraszają na kawę czy obiady, kredą wypisano: „Do 1000 zł – pierwsza chwilówka za darmo”.
Targowisko spełnia co do joty wszelkie polskie wymogi i przedzałożenia. Jest tu absolutnie wszystko, czego może potrzebować Polak w letni dzień – owoce, warzywa, chleb, buty, karma dla psa – ale jest ono także miejscem spotkań, pogaduszek i wymiany życiowych historii. Centrum interakcji to krąg ławek ustawiony pośrodku placu, pod drewnianą pagodą. Teoretycznie zgromadzeni na ławkach mieli patrzeć na umieszczoną pośrodku ceglaną minifontannę, ale nie płynie w niej już od dawna żadna woda. Ławki służą więc temu, do czego w kulturze chłopskiej ławka przydaje się najlepiej – kolektywnemu odpoczynkowi i niespiesznym rozmowom. O sobie i „o ludziach”.
O ludziach mówi się dobrze i mówi się źle.
Kobieta po siedemdziesiątce opowiada żartobliwie o udarze męża:
– Słownictwo mu się nie wykasowało, pamięć mu się wykasowała. Ma swoje sposoby, żeby nie dać się na tym przyłapać. Gdy dzwoni do brata i nie pamięta, jak ma na imię jego żona, pisze sobie na karteczce. Najpierw mnie pyta. I za każdym razem się spiera: „Marysia? Ależ ona na pewno nie nazywała się Marysia!”.
Przy stoisku owocowym na lince kołysze się wielki sztuczny kruk. Ma odstraszać gołębie, które atakowały skrzynki z towarem. Na pustym sklepie z rybami wisi wydrukowany na domowej drukarce napis: „Urlop do końca wakacji”.
Idę dalej, w dawną żydowską dzielnicę. Moniuszki, plac Kazimierza Wielkiego, Modrzejowska. Kwartał ma typowy średniowieczny układ: małe, wąskie uliczki skręcają pod nieoczekiwanymi kątami, czasem przed spacerującym otwiera się znienacka niewielki placyk, np. Rynek Rybny.
Ale kamienice są w gorszym stanie od tych przy Małachowskiego. Niższe, skromniejsze, bez zdobień, jednak zaniedbane w jeszcze większym stopniu niż tamte. Całe piętra zabite płytą