Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 23
– To ty, Edwardku? – zapytał Roland. – Otwieraj prędko.
Dzieciak z okrzykiem radości cofnął się i zniknął.
– Mamo! Obudź się, to Roland!… Siostro! Wstawaj, starszy brat!
Jak stał w koszuli, pośpiesznie nałożył pantofle i zbiegając ze schodów wołał:
– Czekaj, czekaj, Rolandzie. Już idę, idę!
W chwilę potem klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się rozchyliły, biała postać ukazała się na ganku i pomknęła w kierunku bramy, która również, zaskrzypiawszy w zawiasach, rozwarła się na oścież.
Chłopiec skoczył na szyję Rolandowi i zawisł.
– Bracie, bracie! – wołał, całując młodzieńca, śmiejąc się i płacząc. – Jakżeż mama się ucieszy! A Amelia!… Wszyscy zdrowi, tylko ja chory… Dlaczegoś nie w uniformie żołnierskim? Jakże ci brzydko po cywilnemu!… Wracasz z Egiptu?… Czyś przywiózł mi pistolety nabijane srebrem i piękną szablę zakrzywioną? Nie! No toś niedobry. Nie chcę cię całować. Ale nie bój się i tak cię kocham. I znowu malec zasypał go pocałunkami. Anglik, wyglądając przez okno powozu, z uśmiechem przyglądał się scenie.
Braterskie czułości przerwał głos kobiecy – głos matki.
– Roland, mój ukochany syn? – pytała pani de Montrevel wzruszona i szczęśliwa zarazem.
– Naprawdę wrócił? Więc nie wzięty do niewoli? Żyje?
Na głos ten, chłopak wyśliznął się jak wąż z objęć brata i podbiegł do matki.
Roland zawołał:
– Doprawdy, jestem niewdzięczny wobec Boga, skoro życie darowuje mi takie radości. Łkając, rzucił się na szyję pani de Montrevel, zapominając o sir Johnie, który również czuł, że niknie gdzieś jego angielska flegma i który po cichu ocierał łzy. Chłopiec, matka i Roland tworzyli cudowną grupę. Wtem mały Edwardek odbiegł z okrzykiem:
– Siostro Amelio, chodźże! Siostro Amelio! Wstawaj, biegnij! Na pomoc! Matko, Rolandzie, siostrze zrobiło się niedobrze.
Pani Montrevel i jej syn pobiegli do domu. Sir John jako doświadczony podróżnik, miał w tłumoczku lancet i flakon z solami. Wysiadł z powozu i odruchowo podszedł pod ganek.
Na krzyk dziecka Amelia odzyskała jeśli nie siły, to wolę; wstała, mówiąc: "Cicho, Edwardku! Milcz w imię Boga! Już jestem". -i oparłszy się jedną ręką o poręcz a drugą na ramieniu brata, schodziła ze schodów.
Na ostatnim stopniu spotkała matkę i brata i ruchem gwałtownym, prawie rozpaczliwym, zarzuciła obie ręce na szyję Rolanda wołając:
– Bracie, bracie mój!
Roland poczuł, że dziewczyna zwisła mu na ramieniu i ze słowami – "Zemdlała! powietrza!" – wyniósł ją na ganek.
Powietrze ocuciło Amelię, która odetchnęła i podniosła głowę.
Sir John wydał okrzyk zachwytu. Nigdy nie widział statuy z marmuru tak doskonale pięknej, jak ta, którą miał przed sobą.
Bo też istotnie Amelia wyglądała pięknie.
Ubrana w batystową, nocną szatę, która uwydatniała kształty antycznej Polihymnii, z twarzą bladą, z lekka pochyloną na ramieniu brata, z włosami złoto-blond, spadającymi na ramiona, ramieniem dookoła szyi matki, opuszczonym na czerwonym szalu – tak ukazała się oczom sir Johna siostra Rolanda.
Na okrzyk Anglika Roland przypomniał sobie, że ten jest przy nich, i pani de Montrevel spostrzegła jego obecność.
Tymczasem chłopak, zdziwiony widokiem obcego, zszedł trzy stopnie niżej i zapytał:
– Kim pan jest? Co pan tu robi?
– Mój kochany Edziu – odparł sir John – jestem przyjacielem twego brata i przywożę pistolety nabijane srebrem oraz damascenkę, które on ci obiecał.
– Gdzież one są? – zapytał chłopak.
W Anglii – odparł sir John. – Musisz poczekać na nie jakiś czas. Ale twój brat zaręczy za mnie, że dotrzymuję słowa.
– Tak, Edziu – wtrącił się Roland – jeśli milord obiecuje ci, będziesz je miał.
A zwracając się do pani de Montrevel i do siostry:
– Wybacz mi, matko! Wybacz mi Amelio, albo też wytłumaczcie się, jak umiecie, same wobec milorda; w przeciwnym razie uzna mnie za obrzydliwego niewdzięcznika.
Po czym, zbliżywszy się do sir Johna, wziął go za rękę.
– Matko – rzekł – milord oddał mi wielką przysługę. Wiem, że takich rzeczy nie zapominacie. Mam nadzieję, że zechcecie pamiętać, iż sir John jest moim i waszym najserdeczniejszym przyjacielem. A da wam dowód tego, oświadczając wraz ze mną, że gotów jest nudzić się przez dwa lub trzy tygodnie z nami.
– Pani! – rzekł sir John. Pozwól, że nie będę powtarzał słów mego przyjaciela Rolanda. Nie dwa i nie trzy tygodnie chciałbym spędzić wśród waszej rodziny, ale całe życie. Pani de Montrevel zeszła z ganku i wyciągnęła dłoń do sir Johna, który ucałował podaną sobie rękę z zupełnie francuską galanterią.Milordzie – powiedziała – ten dom jest twoim domem. Radosny był dzień, w którym tu wszedłeś, a dniem smutku i żalu będzie ten, w którym go opuścisz. Sir John zwrócił się do Amelii, która zażenowana swoim negliżem, owijała się w fałdy nocnej koszuli.
– Mówię w imieniu swoim i mojej córki – mówiła dalej pani de Montrevel – która zbyt jest wzruszona powrotem brata, aby mogła przyjąć pana tak, jak to za chwilę uczyni.
– Siostra – wtrącił Roland – pozwoli, aby sir John ucałował jej rękę i sądzę, że on przyjmie ten sposób powitania.
Amelia wymówiła kilka słów i wyciągnęła dłoń do sir Johna z uśmiechem prawie bolesnym. Anglik ujął dłoń, lecz czując, iż jest lodowata' i drżąca, zamiast złożyć pocałunek, rzekł:
– Rolandzie, twoja siostra jest naprawdę chora. Jestem po trosze lekarzem i, jeśli pozwoli, mogę zbadać puls.
Lecz Amelia, jakby bojąc się, że odkryją istotną przyczynę niedyspozycji, cofnęła szybko rękę mówiąc:
– Milord jest w błędzie. Tylko radość spowodowała tę niedyspozycję, ale to zaraz przejdzie.
A zwracając się do pani de Montrevel:
– Matko – rzekła – nie zapominajmy, że panowie przyjechali z dalekiej podróży. Pójdę zająć się przygotowaniem posiłku.
I weszła do domu, aby zbudzić służbę.
W tym samym czasie Morgan dosiadł konia i galopem pomknął w kierunku klasztoru Kartuzów. Przed bramą zatrzymał się, wyjął notatnik i na