Towarzysze Jehudy. Aleksander Dumas
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Towarzysze Jehudy - Aleksander Dumas страница 22
– Pozwólcie tedy, przyjaciele, że pożegnam was zaraz. Chcę przed dniem być już na drodze do Paryża, a mam jeszcze jedną wizytę przed odjazdem.
– Idź – rzekł prezydujący, biorąc Morgana w ramiona. – Inny powiedziałby: "Bądź mężny i odważny!" Ja mówię: "Bądź ostrożny".
Młodzieniec pożegnał uśmiechem przyjaciół, zawinął się w płaszcz, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł.
ROMEO I JULIA
Koń Morgana był już gotów do drogi.
Zaledwie młodzieniec wskoczył na siodło, wrota klasztoru rozwarły się przed nim; koń pomknął ostro, jakby już zapomniał o odbytej niedawno drodze. Za wrotami Morgan po krótkiej chwili wahania skręcił na prawo; czas jakiś jechał wzdłuż ścieżki, prowadzącej z Bourgu do Seillon, skręcił znowu na prawo poprzez pole, zanurzył się w las, wkrótce wyjechał na bity gościniec Pont-d'Ain i po półgodzinnej jeździe zatrzymał się przy grupie domów, zwanej obecnie Maisons-des-Gardes. Nad jednym z tych domów wisiał pęk ostrokrzewu, wskazując, że tu odpoczywali i posilali się włościanie i piesi podróżni.
I tutaj, jak pod klasztorem Kartuzów, Morgan zastukał we wrota rękojeścią pistoletu. Wkrótce usłyszał kroki stajennego; wrota zaskrzypiały, a człowiek, który je otworzył, zobaczywszy jeźdźca z pistoletem w ręku, zrobił instynktowny ruch, jak gdyby chciał wrota zamknąć.
– To ja, Pataut – rzekł młodzieniec. – Nie bój się.
– A prawda. To pan Karol. Ale widzi pan, teraz ostrożność jest najlepszym środkiem bezpieczeństwa!
– Masz rację, Pataut – odparł młodzieniec, dając mówiącemu sztukę srebra. – Ale bądź spokojny. Wrócą lepsze czasy.
– A czy długo będziem na to czekali?
– Pataut, obiecuję ci postarać się, abyś długo nie czekał. Śpieszę się nie mniej, niż ty.
Toteż chciałbym, abyś się nie kładł spać, kochany Pataut.
– Pan wie, że kiedy pan tu jest, nie kładę się wcale. Co się tyczy konia… Pan chyba co dzień zmienia konia. Dziś pan jest na karym.
– Tak, jestem kapryśny z natury. Zresztą koń niczego nie potrzebuje. Popuść mu wędzidła, siodło postaw. Czekaj no! Włóż pistolet do olster, a te dwa potrzymaj.
Z tymi słowy młodzieniec oddał chłopcu pistolety zza pasa.
– Ho! – zaśmiał się ten. -Pistoletów mamy dosyć.
– Wiesz, Pataut, że drogi nie są bezpieczne.
– Ja myślę. Czyż mało mamy, panie Karolu, rozboi? Przecież w ostatnim tygodniu zatrzymano i ograbiono dyliżans, jadący z Genewy do Bourgu.
– Tak? – zapytał Morgan. – A kogo o to posądzają?
– Komedia prawdziwa! Mówią, że towarzysze Jezusa. Ale nie wierzę temu. Przecież towarzysze Jezusa – to apostołowie?
– No, chyba – odparł wesoło Morgan – innych nie było.
– Otóż to – ciągnął Pataut – oskarżać dwunastu apostołów o ograbienie dyliżansu! Tylko tego brakowało. Oj, panie, żyjemy w czasach, kiedy nie ma nic świętego.
I potrząsnąwszy głową, jak zdeklarowany mizantrop, Pataut odprowadził konia do stajni.
Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot otaczający ogród i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.
Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę.
Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.
Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w okamgnieniu zsunął się na drugą stronę.
Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszędzie było cicho i spokojnie.
Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, pilnie wpatrywał się w okna domu. W jednym tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu. Pod oknem tym był balkonik, spowity winem. Nad oknem, wychodzącym wprost na balkon, splatały się gałęzie dwóch drzew.
W oknie wisiała żaluzja, podnoszona przy pomocy sznurów. Poprzez tę żaluzję właśnie Morgan dojrzał światło.
W pierwszym odruchu młodzieniec chciał iść wprost przez trawnik, lecz z obawy przed zdemaskowaniem zmienił zamiar.
Pod zajazd prowadziła aleja lipowa. W tę to aleję wszedł Morgan. W kilku susach przebył przestrzeń od końca alei do domu i skrył się w cieniu rzucanym przez budynek. Cofając się tak, aby nie wyjść z cienia, miał oczy utkwione w oknie. Po chwili klasnął trzykrotnie w ręce. Na ten znak jakiś cień zamigotał w pokojach i zbliżył się do okna.
Morgan zaklaskał ponownie.
Otworzono okno, podniesiono żaluzje. Czarująca dziewczyna w nocnym odzieniu, z blond włosami rozsypanymi na ramionach, ukazała się w ramach zieleni. Młodzieniec wyciągnął ręce. Naprzeciw nim wysunęły się dwie ręce dziewczyny i dwa głosy wybiegły na spotkanie:
– Karolu!
– Amelio!
Młodzieniec, chwytając się splotów wina i występów w murze, wdrapał się na balkon.
To co mówili sobie potem młodzi ludzie, było tylko szeptem miłości, zagłuszonym nieskończonymi pocałunkami.
Młodzieniec wprowadził dziewczynę jedną ręką do pokoju, a drugą puścił sznur żaluzji, która spadła z hałasem.
Zamknięto okno, światło zgasło i cały dom pogrążył się w ciemnościach.
Ciemności trwały z kwadrans. Wtem rozległ się turkot kół na drodze, idącej od Pont-d'Ain ku zamkowi.
Turkot ucichł; kolasa zatrzymała się przed bramą.
RODZINA ROLANDA
Powóz, który zatrzymał się przed bramą, przywiózł Rolanda i sir Johna.
Tak dalece nie spodziewano się gości, że wszystkie światła w domu były pogaszone, wszystkie okna były ciemne, nawet okno w pokoju Amelii.
Prawda, że pocztylion jakieś pięćset kroków od domu strzelał z bata, lecz strzały te nie mogły rozbudzić mieszkańców prowincji z pierwszego snu.
Gdy