Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szpiegowskie dziedzictwo - Джон Ле Карре страница 4
– Już nie – mówię z taką stanowczością, że aż się sobie dziwię.
– A, to mała strata. Wyjeżdżasz wieczorem?
– Jutro. Rano mam samolot z Rennes.
Dawniej popędziłbym do Rennes natychmiast, na byle znak z Cyrku. Ale dziś nie.
Tylko ktoś, kto został szpiegiem za dawnych czasów Cyrku, może zrozumieć obrzydzenie, jakie poczułem, gdy następnego dnia o czwartej po południu zapłaciłem taksówkarzowi i ruszyłem betonowym wybiegiem prowadzącym do nowej i szokująco ostentacyjnej siedziby Agencji – ktoś taki jak ja, kto w sile szpiegowskiego wieku powracał zgoniony jak pies z jakiegoś zakazanego zakątka imperium, najczęściej sowieckiego, albo z jakiegoś kraiku będącego jego częścią. Jechało się autobusem wprost do Londynu, potem metrem na Cambridge Circus. Tam już czekali na raport. Wystarczyło wspiąć się na pięć brudnych schodków przed wejściem do tego wiktoriańskiego potworka, który nazywaliśmy różnie: Centrala, Biuro czy po prostu Cyrk. I już było się u siebie.
Co z tego, że zaraz trzeba było awanturować się przy składaniu raportu, u zleceniodawcy czy w administracji? Były to zwykłe rodzinne kłótnie między bazą a terenem. Staruszek portier w budce przy wejściu mówił znacząco: „Witamy z powrotem” i pytał, czy nie chcę oddać walizki do przechowalni. Odpowiadało się zawsze: „Nie, dziękuję, Bill” albo: „Nie warto, Mac”, w zależności od tego, kto miał służbę, i nigdy nie pokazywało się przepustki. Człowiek sam nie wiedział, dlaczego już się uśmiecha. Na wprost trzy stare rachityczne windy, których każdy nie cierpiał od pierwszego dnia w pracy; dwie utknęły gdzieś na górze, a trzecia stała się prywatną własnością Kontrolera, więc nawet nie warto było się wściekać. W dodatku znacznie przyjemniej było zagubić się na chwilę w labiryncie i ślepych zaułkach korytarzy będących prawdziwym ucieleśnieniem świata, w którym żyło się na własne życzenie, wśród przeżartych przez korniki drewnianych schodów, odrapanych gaśnic, wypukłych luster oraz woni starego dymu papierosowego, neski i dezodorantów.
Ale dziś – zgoła inny potwór. Witamy w lunaparku dla szpiegów pięknie położonym nad samym brzegiem Tamizy.
Bacznie obserwowany przez dresiarzy obojga płci melduję się przed recepcją, całą z pancernego szkła, i patrzę, jak mój brytyjski paszport znika w hermetycznym metalowym podajniku. Twarz za szkłem jest kobieca, ale kretyńsko akcentowane kretyńskie formułki wypowiada elektroniczny głos statystycznego Anglika:
– Wszystkie posiadane klucze, telefony komórkowe, pieniądze w bilonie, zegarki, przybory piśmienne i wszelkie inne przedmioty metalowe proszę złożyć do kontenera na stole po lewej stronie, zachować biały numerek i z butami w rękach szybko przejść przez drzwi oznaczone napisem „Goście”.
Paszport wraca, szybko przechodzę. Jakaś wesoła dziewczynka – na oko czternastoletnia – obmacuje mnie paletką do ping-ponga, potem zostaję prześwietlony w postawionej na sztorc szklanej trumnie. Wkładam z powrotem buty i zawiązuję sznurówki – z jakiegoś powodu jest to bardziej poniżające niż wcześniej ich zdejmowanie – po czym ta sama wesoła dziewczynka prowadzi mnie do nieoznaczonej windy. I jeszcze pyta, czy miło mi minął dzień. Niemiło. Noc też nie była miła, jeśli ją to interesuje, ale nie interesuje. Dzięki listowi od A. Butterfielda spałem najgorzej od dziesięciu lat, lecz tego też nie mogę jej powiedzieć. Ja jestem – lub byłem – zwierzęciem polnym. Moim naturalnym środowiskiem zawsze były otwarte przestrzenie szpiegostwa. Właśnie się przekonuję – na stare lata – że takie sympatyczne wezwanie, nagle i niespodziewanie przychodzące od Cyrku w jego nowym wcieleniu i domagające się natychmiastowego stawiennictwa w Londynie, wystarczy, bym przez całą noc sondował moją duszę.
Dojeżdżamy już na ostatnie, jak mi się zdaje, piętro, ale brak jakichkolwiek informacji na ten temat. W świecie, w którym kiedyś żyłem, największe jego tajemnice zawsze znajdowały się na najwyższym piętrze. Moja młodzieżowa obstawa ma na szyi całą wiązkę tasiemek z kartami elektronicznymi. Właśnie przysuwa jedną z nich do nieoznaczonych drzwi, wchodzę, zamyka mnie w środku. Próbuję poruszyć klamkę. Ani drgnie. Parę razy w życiu zdarzyło mi się, że mnie zamykano, ale zawsze robiła to konkurencja. Nie ma okien, tylko dziecinne malunki kwiatów i domów. Twórczość latorośli A. Butterfielda? A może graffiti poprzednich więźniów?
I jeszcze jedno: gdzie się podziały wszystkie dźwięki? Im dłużej nasłuchuję, tym gorsza staje się ta cisza. Nie słychać wesołego stukotu maszyn do pisania, upartych dzwonków nieodbieranych telefonów, zajeżdżony na śmierć wózek na akta nie grzechocze jak mleczarska dwukółka po gołym parkiecie korytarza, wściekły męski głos nie ryczy nagle: „Skończże wreszcie z tym gwizdaniem!”. Coś musiało się zagubić podczas przeprowadzki z Cambridge Circus na nadrzeczne bulwary – i to nie tylko skrzypienie wózków.
Parkuję tyłek na fotelu ze stali i skóry. Przerzucam sfatygowany numer tygodnika satyrycznego i zastanawiam się, kto stracił poczucie humoru – ja czy panowie redaktorzy? Wstaję, znowu próbuję otworzyć drzwi, siadam z powrotem, ale na innym fotelu. Dochodzę do wniosku, że A. Butterfield na pewno zgłębia właśnie tajniki mojej mowy ciała. Zresztą niech mu idzie na zdrowie, bo gdy wreszcie drzwi otwierają się zamaszyście, do pokoju wpada krótko ostrzyżona ruchliwa czterdziestolatka i odzywa się do mnie z akcentem pozbawionym wszelkich klasowych cech:
– Ach, Peter, świetnie, że jesteś. Jestem Laura. Zapraszam.
A ja zdążyłem tymczasem przeżyć na nowo i w przyspieszonym tempie chyba wszystkie nieudane misje i wszystkie katastrofy, w jakich brałem udział przez całe życie popełniania prawnie uświęconych świństw.
Maszerujemy pustym korytarzem i wchodzimy do białego aseptycznego gabinetu o nieotwieralnych oknach. Zza biurka wyskakuje jak piłeczka świeżutki, choć w nieokreślonym wieku okularnik prosto z prywatnej szkoły, bez marynarki, za to w szelkach, i chwyta mnie za dłoń.
– Peter! Coś takiego! Ależ ty świetnie wyglądasz! Jakbyś odmłodniał o połowę! Podróż miałeś dobrą? Herbaty? Kawy? Na pewno nie? Naprawdę, jak to miło, że się pofatygowałeś. To nam ogromnie pomoże. Poznałeś już Laurę? Oczywiście, że poznałeś. Wybacz, że musiałeś czekać. Miałem telefon z samej góry. Ale teraz już okej. Siadajże!
Mówi to wszystko, konfidencjonalnie mrużąc oczy, żeby jeszcze bardziej się ze mną zbratać, i już prowadzi mnie do wysokiego krzesła, na którym jak się potem okazało, przyjdzie mi długo siedzieć – aż dziw, że od razu nie każe mi stanąć w kącie. Potem siada z powrotem za biurkiem, na którym piętrzą się Cyrkowe akta, same stare szpargały, oznaczone barwami wszystkich krajów. Między nimi układa teraz urękawione łokcie, skrywając je przed moim wzrokiem za papierami, i opiera podbródek na dłoniach.
– Aha, jestem Bunny – przedstawia się. – Wiem, głupie imię i w ogóle ciężki wstyd, żeby dorosły człowiek nazywał się „Króliczek”, ale co zrobię? Przylgnęło do mnie w dzieciństwie i tak już zostało. Jak się zastanowić, to chyba dlatego trafiłem tutaj. Przecież nikt nie traktowałby poważnie sędziego Sądu Najwyższego, za którym wszyscy wołaliby tak po korytarzach, nie?
Czy on zawsze