Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szpiegowskie dziedzictwo - Джон Ле Карре страница 6
– No dobrze. – Znów korzysta z wersji głosu przeznaczonej dla niedosłyszących, choć mu mówię, że słyszę dobrze. – Zostawmy na razie operację „Fuks”. Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy razem z Laurą zadali ci parę wstępnych pytań na tematy bardziej ogólne?
– Czyli jakie?
– Czyli na przykład na temat odpowiedzialności osobistej. Stary problem: gdzie kończy się posłuszeństwo względem przełożonych, a zaczyna odpowiedzialność za własne czyny. Rozumiesz, o co chodzi?
– Nie bardzo.
– Powiedzmy, że jesteś w terenie. Centrala dała ci zielone światło, ale nie wszystko idzie zgodnie z planem. Polała się niewinna krew. Panuje przekonanie, że ty albo jakiś twój bliski kolega przekroczyliście uprawnienia. Myślałeś kiedyś o takiej sytuacji?
– Nie.
Albo zapomniał, że niedosłyszę, albo uważa, że słyszę doskonale.
– A nie potrafisz, tak sam z siebie, teoretycznie wyobrazić sobie, że coś takiego mogło się zdarzyć? Bo przecież w swojej karierze musiałeś chyba nie raz i nie dwa znaleźć się w podbramkowej sytuacji?
– Niczego takiego sobie nie przypominam. Bardzo mi przykro.
– Ani razu się nie zdarzyło, że przekroczyłeś uprawnienia, że spowodowałeś coś, czego potem nie mogłeś zatrzymać? Albo że postawiłeś własne uczucia, potrzeby czy choćby zachcianki ponad obowiązkami służbowymi? I że w efekcie doszło do czegoś, czego ani nie chciałeś, ani nie przewidziałeś?
– Wtedy dostałbym naganę z Firmy, nie? Albo ściągnięto by mnie z powrotem do Londynu. A gdyby to było coś naprawdę poważnego, po prostu wyrzucono by mnie z roboty – wyliczam z poważną miną zdyscyplinowanego pracownika.
– Ale popatrzmy na to szerzej. Powiedzmy, że doszło do pokrzywdzenia osób trzecich. Zwykłych ludzi z zewnątrz, którzy w wyniku czegoś, co zrobiłeś przez pomyłkę, w ferworze walki, w chwili słabości, stali się niewinnymi ofiarami działalności Firmy. Ludzi, którzy później, nawet o całe pokolenie, dochodzą do wniosku, że mogą wytoczyć Agencji śliczny procesik. Najlepiej o odszkodowanie, ale jak się nie da, to choćby o zabójstwo albo jeszcze gorzej. Przeciwko całej Agencji lub – tu unosi brwi w udawanym zdziwieniu – konkretnemu byłemu pracownikowi. Nigdy nie pomyślałeś o czymś takim? – W tej chwili mówi nie jak prawnik, tylko raczej jak lekarz, który chce przygotować pacjenta na bardzo złą wiadomość.
Tylko się nie spieszyć, podrapać się po głowie… Nic z tego.
– Szczerze mówiąc, człowiek tak był wtedy zajęty myśleniem, jak najbardziej zaszkodzić przeciwnikowi… – Zmęczony uśmiech weterana. – Z przodu przeciwnik, z tyłu Centrala… Między młotem a kowadłem nie ma za dużo czasu, żeby filozofować.
– Dla kogoś takiego najlepiej zacząć od skargi do parlamentu, bo potem łatwiej wszcząć postępowanie sądowe. Przedstawić roszczenia, ale za bardzo się w parlamencie nie spieszyć.
Tak mi przykro, Bunny, lecz ja ciągle myślę.
– Bo potem można wszcząć postępowanie i wtedy śledztwo parlamentarne musi ustąpić wymiarowi sprawiedliwości. I dać mu wolną rękę. – Znów czeka chwilę i znów na próżno, więc teraz już mówi ostrzej: – Dalej nie pamiętasz „Fuksa”? Trwającej dwa lata tajnej operacji, w której odegrałeś znaczną, może nawet heroiczną rolę?
To samo pytanie zadaje mi Laura spojrzeniem swych szeroko otwartych piwnych oczu zakonnicy, a ja jeszcze raz symuluję sięganie w głąb swojej starczej pamięci – a niech to licho! nadal niczego nie mogę sobie przypomnieć. Starość nie radość. I zniechęcony kręcę siwą głową.
– A może to były jakieś ćwiczenia? – pytam niepewnie.
– Przecież Laura dopiero co ci powiedziała, co to było – rzuca Bunny, więc nie pozostaje mi nic innego, jak mruknąć: „A, no tak” i udawać zażenowanie.
Na razie więc zostawiliśmy operację „Fuks” i na nowo zaczęliśmy rozważać widmo zwykłej osoby z zewnątrz, która najpierw będzie ciągać konkretnego byłego funkcjonariusza służb przed komisję parlamentarną, a potem drugi raz po sądach. Jeszcze tylko nie powiedzieliśmy, o jakiego funkcjonariusza tu chodzi, nikogo nie wymieniliśmy z nazwiska. Mówię: „my”, bo każdy, kto choć raz kogoś przesłuchiwał albo choć raz był przesłuchiwany, wie doskonale, że między przesłuchiwanym i przesłuchującym wytwarza się więź, która sprawia, że widzą siebie po jednej stronie stołu, a sprawy, o których mowa – po drugiej.
– No bo weźmy na przykład twoje akta personalne. Czy raczej to, co z nich zostało – skarży się Laura. – Nie chodzi o to, że czegoś w nich brakuje. To cud, że w ogóle coś w nich zostało. Niech będzie, że były tam różne aneksy o takiej klauzuli tajności, że dokumenty nie nadawały się do Akt Ogólnych. O tym nie da się powiedzieć marnego słowa, bo właśnie po to są tajne aneksy. Ale jak zajrzeć do Akt Tajnych, co tam znajdziemy? Jedno wielkie nic!
– Kurwa, chłopie – wyjaśnia na wszelki wypadek Bunny. – Przecież według kartoteki cała twoja kariera w Agencji to jedna wielka kupa protokołów zniszczenia.
– Żeby choć tyle – dodaje Laura, której najwyraźniej nie razi taki mało prawniczy język.
– Czekaj, Laura. Powiedzmy uczciwie – Bunny zaczyna się bawić w dobrego policjanta – że może to wszystko sprawka przeklętej pamięci Billa Haydona. Tak czy nie? – I zaraz do mnie: – Ale może ty nawet nie pamiętasz, kto to taki Bill Haydon?
Haydon? Bill Haydon? No nie, oczywiście, że pamiętam: umieszczony w Cyrku przez Sowietów podwójny agent, który jako szef wszechwładnego Wspólnego Komitetu Sterującego przez trzy dekady sumiennie zdradzał Moskwie wszystkie nasze tajemnice. To człowiek, o którym myślę chyba codziennie, ale to nie powód, żeby zaraz zrywać się na równe nogi i wrzeszczeć, że to świnia, że złamię mu kark – co zresztą zrobił mu ktoś, kogo dobrze znam, ku ogólnej satysfakcji nas wszystkich.
Laura tymczasem wciąż gawędzi z Bunnym:
– O tak, bez dwóch zdań. Ślady po Billu Haydonie widać wszędzie w Tajnych Aktach. Zresztą przecież ty, Pete, byłeś jednym z pierwszych, którzy wyniuchali, co w trawie piszczy. Oczywiście w roli osobistego asystenta George’a Smileya, jego stróża i pupila. Prawda?
Bunny kręci głową z podziwem.
– George Smiley. Najlepszy oficer operacyjny w naszej historii. Sumienie Cyrku. Według jednych istny Hamlet, według innych nie tak bardzo. Co za człowiek! Tylko że akurat w przypadku operacji „Fuks” – dodaje, ale wciąż do Laury, jakby mnie w ogóle nie było w pokoju – może wcale nie Bill Haydon plądrował tajne akta, tylko na przykład nie wiedzieć czemu