Grawitacja. Тесс Герритсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grawitacja - Тесс Герритсен страница 11
– Emmo…
– Idź, Jack – ponagliła go. – Potrzebują cię.
McCallum spojrzał na nią sfrustrowany i ruszył w kierunku izby przyjęć, a ona odwróciła się i odeszła w drugą stronę.
Rozdział czwarty
Przez okna kopuły Węzła numer 1 doktor William Haning widział chmury, które wirowały dwieście dwadzieścia mil niżej nad Atlantykiem. Dotknął szyby i przesunął palcami po szklanej barierze, która chroniła go przed kosmiczną próżnią, kolejnej przeszkodzie, która oddzielała go od domu i od żony. Patrząc na obracającą się niżej ziemię, widział, jak Ocean Atlantycki odsuwa się powoli do tyłu i jego miejsce zajmuje Afryka Północna, a potem Ocean Indyjski, nad którym zapadała właśnie noc. Choć znajdował się w stanie nieważkości, rozpacz ściskała go za gardło tak mocno, że z trudem oddychał.
Jego żona walczyła w tym momencie o życie w szpitalu w Houston, a on nie mógł jej w żaden sposób pomóc. Przez następne dwa tygodnie będzie tu tkwił jak w pułapce, widząc z góry miasto, w którym być może umierała właśnie Debbie, nie będąc jednak w stanie do niej dotrzeć, nie mogąc jej dotknąć. Mógł co najwyżej zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że siedzi przy jej boku i że splatają się ich palce.
Musisz wytrzymać. Musisz walczyć. Wracam do ciebie.
– Dobrze się czujesz, Bill?
Odwrócił się i zobaczył, że do jego pomieszczenia wpłynęła z amerykańskiego modułu laboratoryjnego Diana Estes. Zdziwiło go, że to właśnie ona dopytuje się o jego zdrowie.
Chociaż już od miesiąca przebywali wspólnie w ciasnym wnętrzu stacji, nie potrafił polubić tej Angielki. Była zbyt chłodna, zbyt kliniczna. Mimo swej wspaniałej blond urody nie była kobietą, która by go pociągała. Ona też nie obdarzyła go choćby przelotnym zainteresowaniem. Cała jej uwaga skupiona była na Michaelu Griggsie. Fakt, że Griggs miał żonę, która czekała na niego na Ziemi, nie wydawał się mieć dla nich żadnego znaczenia. Tu, na pokładzie stacji, Diana i Griggs byli niczym połówki podwójnej gwiazdy, orbitujące wokół siebie i związane potężną siłą grawitacji.
Tak wyglądały smutne realia pobytu w miejscu, gdzie kisiło się we własnym sosie sześcioro ludzi z czterech różnych krajów. Bez przerwy zmieniały się alianse i powstawały nowe rozłamy, stale byli jacyś „oni” przeciwko jakimś „nam”. Stres wynikający z tak długiego przebywania w zamkniętej przestrzeni przybierał różne formy. Rosjanin Nikołaj Rudenko, który był na stacji najdłużej, stał się ostatnio poirytowany i przygnębiony. Kenichiego Hirai z japońskiej NASDA tak bardzo frustrowała słaba znajomość angielskiego, że często popadał w długie okresy milczenia. Tylko Luther Ames nadal się ze wszystkimi przyjaźnił. Kiedy z Houston przekazano im złe wieści o Debbie, jeden Luther wiedział instynktownie, co powiedzieć Billowi, tylko on przemówił prosto z serca. Ames był synem uwielbianego przez wiernych czarnego pastora z Alabamy i odziedziczył po ojcu dar niesienia pociechy.
– Nie ma co do tego dwóch zdań, Bill – stwierdził. – Musisz wracać do domu, do swojej żonki. Powiedz Houston, żeby przysłali po ciebie limuzynę, bo w przeciwnym razie będą mieli do czynienia ze mną.
Jak bardzo różniły się te słowa od reakcji Diany, która z nieubłaganą logiką stwierdziła, że Bill i tak nie jest w stanie przyspieszyć powrotu żony do zdrowia. Debbie była w śpiączce; nie będzie nawet wiedziała, że przy niej czuwa. Zimna i kłująca, jak te kryształy, które hoduje w swoim laboratorium, pomyślał wtedy o Dianie.
Dlatego zdumiało go to jej nagłe zainteresowanie. Unosiła się w głębi węzła, odległa jak zawsze. Jej długie blond włosy falowały wokół twarzy niczym dryfujące morskie wodorosty.
Odwrócił się od niej i znowu wyjrzał przez okno.
– Czekam, aż pojawi się Houston – powiedział.
– Dostałeś nową pocztę elektroniczną od naszych kontrahentów.
Nie odpowiedział, wpatrując się w migotliwe światła Tokio, które znalazło się właśnie na ostrej niczym brzytwa krawędzi świtu.
– Są rzeczy, na których powinieneś się skupić, Bill. Jeśli nie czujesz się na siłach, musimy podzielić twoje obowiązki pomiędzy innych.
Obowiązki. A więc o tym chciała z nim porozmawiać. Nie o bólu, który odczuwał, lecz o tym, czy jest w stanie podołać swoim obowiązkom w laboratorium. Każdy dzień na pokładzie stacji był zaplanowany co do minuty, niewiele czasu zostawało na rozpacz. Jeśli jeden z członków załogi był niezdolny do pracy, inni musieli przejąć jego zadania, w przeciwnym razie eksperymenty odbywały się bez dozoru.
– Czasami praca jest najlepszym sposobem, żeby zapomnieć o nieszczęściu – stwierdziła Diana z chłodną logiką.
Bill dotknął palcem smugi światła, którą było Tokio.
– Nie udawaj, że masz serce, Diano. Nikogo i tak nie oszukasz.
Przez moment w ogóle się nie odzywała. Słyszał tylko nieustający pomruk stacji kosmicznej, dźwięk, do którego tak się przyzwyczaił, że prawie go nie rejestrował.
– Rozumiem, że nie jest ci łatwo – odparła w końcu, wcale nie zbita z tropu. – Wiem, że nie jest ci łatwo tu tkwić, bez szans na powrót do domu. Ale nie możesz na to nic poradzić. Musisz po prostu poczekać na prom.
Roześmiał się gorzko.
– Dlaczego mam czekać, skoro wiem, że mógłbym być w domu za cztery godziny?
– Daj spokój, Bill. Nie żartuj.
– Wcale nie żartuję. Powinienem wsiąść do kapsuły ratunkowej i odlecieć.
– Zostawiając nas bez kapsuły? Pomieszało ci się w głowie.
Może powinieneś wziąć jakieś leki – dodała po chwili. – No wiesz… żeby jakoś przetrwać ten okres.
Obrócił się do niej i cały jego ból, cała rozpacz ustąpiły miejsca wściekłości.
– Tabletka jest dobra na wszystko, tak?
– Pomogłaby ci, Bill. Chcę po prostu wiedzieć, że nie zrobisz niczego irracjonalnego.
– Pierdol się, Diano.
Odepchnął się od kopuły i minął Dianę, kierując się w stronę laboratorium.
– Bill…
– Jak byłaś łaskawa zauważyć, mam kilka rzeczy do zrobienia.
– Powiedziałam, że możemy przejąć twoje obowiązki. Jeśli nie czujesz się na siłach…
– Zrobię to, co do mnie należy, do diabła!
Popłynął w stronę laboratorium amerykańskiego, zadowolony, że nie ruszyła w ślad za nim. Oglądając się przez ramię, zobaczył,