Grawitacja. Тесс Герритсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grawitacja - Тесс Герритсен страница 13
– Nie potrzebuję valium. Po prostu dajcie mi spokój. Wyjął próbówkę z komory rękawicowej i wsunął ją z powrotem w otwór pojemnika z kulturami. Był teraz zbyt zdenerwowany, żeby pracować.
– Musimy ci ufać, Bill. Tu, na górze, musimy na sobie polegać.
Bill odwrócił do niego rozwścieczoną twarz.
– Czy widzisz przed sobą majaczącego szaleńca? Powiedz!
– Myślisz teraz o swojej żonie. Rozumiem to i…
– Niczego nie rozumiesz. Wątpię, żebyś w ostatnich dniach poświęcał zbyt wiele myśli swojej własnej żonie…
Rzucił znaczące spojrzenie Dianie, a potem pokonał cały moduł i wpłynął do węzła. Miał zamiar zajrzeć do modułu mieszkalnego, ale zatrzymał się, widząc tam Luthera, który przygotowywał sobie obiad.
Nie ma gdzie się schować, pomyślał. Człowiek nigdzie nie jest sam.
Czując, jak łzy podchodzą mu do oczu, wycofał się z powrotem do węzła.
Odwrócony plecami do innych, patrzył przez okno na Ziemię. W polu widzenia pojawiło się już wybrzeże Pacyfiku. Kolejny wschód i kolejny zachód.
Kolejna wieczność, którą musiał przeczekać.
Kenichi patrzył, jak Griggs i Diana wypływają z modułu laboratoryjnego, pomagając sobie nawzajem dobrze obliczonymi pchnięciami. Poruszali się z gracją, podobni jasnowłosym bogom. Często obserwował ich, kiedy nie zdawali sobie z tego sprawy. Szczególnie lubił przyglądać się Dianie Estes, kobiecie o tak jasnych włosach i tak bladej skórze, że wydawała się prawie przezroczysta.
Po ich odejściu został w laboratorium sam i mógł się odprężyć. Tyle było konfliktów na tej stacji. Działało mu to na nerwy i nie pozwalało się skoncentrować. Był człowiekiem z natury cichym i lubił pracować w samotności. Chociaż dość dobrze rozumiał angielski, trudno mu było się w nim wysławiać i każda rozmowa go wyczerpywała. O wiele łatwiej było pracować w pojedynkę i w ciszy, kiedy za jedynych towarzyszy miał laboratoryjne zwierzęta.
Spojrzał przez szybę na przebywające w pomieszczeniu dla zwierząt myszy. Po jednej stronie drucianej siatki znajdowało się dwanaście samców, po drugiej dwanaście samic. W Japonii hodował jako chłopiec króliki i lubił kłaść je sobie na kolanach i gładzić. Ale podróżujące stacją myszy nie były zwierzętami domowymi; odizolowano je od ludzi, a powietrze, którym oddychały, filtrowano i ochładzano przed zetknięciem się ze środowiskiem stacji. Czynności wymagające kontaktu ze zwierzętami wykonywane były w przylegającej do pomieszczenia dla zwierząt komorze rękawicowej, gdzie wszelkie biologiczne okazy, od bakterii po laboratoryjne szczury, mogły być poddane badaniom bez obawy skażenia powietrza stacji.
Dzisiaj przypadał dzień pobierania krwi. Zadanie, którego nie lubił, ponieważ trzeba było przekłuć skórę myszy igłą.
Mrucząc po japońsku słowa przeprosin, wsunął dłonie w rękawice i przeniósł pierwszą mysz na uszczelnione stanowisko pracy. Usiłowała wyrwać się z jego rąk. Puścił ją i patrząc, jak unosi się w powietrzu, zaczął przygotowywać strzykawkę. Przykro było patrzeć, jak gorączkowo wierzga nogami, próbując mu umknąć. Nie mając się od czego odepchnąć, dryfowała bezradnie w miejscu.
Trzymając w jednej ręce gotową igłę, Kenichi drugą ponownie sięgnął po mysz. I dopiero w tym momencie dostrzegł unoszącą się obok gryzonia niebieskozieloną bańkę cieczy, tak blisko, że mysz wysunęła nagle różowy język i polizała ją.
Kenichi roześmiał się głośno. Astronauci połykali często dla zabawy unoszące się w powietrzu krople i dokładnie tak samo zachowywała się mysz, bawiąc się nowo odkrytą zabawką.
Potem jednak zainteresowało go, skąd wzięła się niebieskozielona substancja. Z komory rękawicowej korzystał przed chwilą Bill. Czy to, co tu rozlał, nie było przypadkiem toksyczne?
Podfrunął do komputera i zerknął na protokół badania, które ostatnio kontrolował Bill. Opatrzone symbolem CCU23, dotyczyło kultur komórkowych. Treść protokołu upewniła go, że zawartość próbówki nie jest niebezpieczna. Archaeony były jednokomórkowymi organizmami morskimi, całkowicie nieszkodliwymi i pozbawionymi właściwości zakaźnych.
Usatysfakcjonowany, powrócił do komory, wsunął dłonie w rękawice i sięgnął po strzykawkę.
Rozdział piąty
Nie mamy połączenia.
Jack wpatrywał się w przecinającą niebo smugę gazów wylotowych, czując, jak ogarnia go przerażenie. Słońce grzało go w twarz, lecz po plecach ściekał lodowaty pot. Przeszukał wzrokiem błękit. Gdzie był prom? Jeszcze przed kilkoma sekundami widział, jak zatacza łuk po bezchmurnym niebie, czuł, jak ziemia drży od huku silników. Kiedy wystartował, jego serce także pomknęło w górę i podążało śladem kosmicznego pojazdu aż do chwili, gdy stał się błyszczącą kropką odbitego słonecznego światła.
Nie widział go. Biała smuga gazów zmieniła się w poszarpany ogon czarnego dymu.
Lustrując wzrokiem niebo, dostrzegł rzeczy, od których zakręciło mu się w głowie. Błysk ognia. Rozwidlające się zygzaki dymu. Spadające do morza potrzaskane fragmenty.
Nie mamy połączenia.
Obudził się zlany potem, łapiąc kurczowo powietrze. Był jasny dzień, do jego sypialni zaglądało palące słońce.
Usiadł z jękiem na skraju łóżka i zagłębił głowę w dłoniach.
Poprzedniego wieczoru wyłączył klimatyzację i teraz w pokoju było gorąco jak w piecu. Pokuśtykał do klimatyzatora, włączył go, po czym wrócił do łóżka i odetchnął z ulgą, gdy sypialnię zaczęło wypełniać chłodne powietrze.
Stary koszmar.
Pomasował twarz, próbując odgonić od siebie straszliwe obrazy, ale zbyt mocno wryły mu się w pamięć. Był na pierwszym roku studiów, kiedy eksplodował Challenger. Pierwsze wiadomości o katastrofie usłyszał w świetlicy akademika. Tamtego dnia i w dniach, które nastąpiły po nim, wielokrotnie oglądał w telewizji jej przebieg, aż stała się dla niego tak prawdziwa, jakby wraz z innymi widzami stał na odsłoniętych trybunach Cape Canaveral tego poranka.
Teraz to wspomnienie odżyło w sennym koszmarze. To z powodu startu Emmy.
Pod prysznicem długo stał z opuszczoną głową pod siekącymi strugami zimnej wody, żeby odgonić od siebie resztki snu. Od przyszłego tygodnia zaczynał trzytygodniowy urlop, ale daleko mu było do wakacyjnego nastroju. Nie żeglował łódką od wielu miesięcy. Może kilka tygodni na wodzie, z dala od gwaru wielkiego miasta, okaże się najlepszą terapią. Tylko on, morze i gwiazdy.
Od tak dawna już nie przyglądał się gwiazdom. Ostatnio unikał jakby nawet ich widoku. Jako chłopiec zawsze lubił patrzeć na niebo. Matka opowiedziała mu, że będąc małym brzdącem, stał którejś nocy długo na trawniku i wyciągał w górę obie ręce, próbując dotknąć księżyca.