Grawitacja. Тесс Герритсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grawitacja - Тесс Герритсен страница 15
Przez chwilę stali w milczeniu w palących promieniach słońca. Pot spływał Jackowi po plecach. Nagle Emma wydała mu się taka drobna, taka bezcielesna. A przecież miał przed sobą kobietę, która bez zmrużenia oka skakała z samolotu i potrafiła prześcignąć go na koniu. Swoją piękną, nieustraszoną żonę.
Odwróciła się w stronę budynku numer 30, gdzie czekała na nią załoga.
– Muszę już iść, Jack.
– Kiedy wylatujesz?
– O szóstej rano.
– Wszyscy twoi kuzyni będą oglądać start?
– Oczywiście. Ciebie tam nie będzie, prawda? – zapytała po chwili.
Wciąż miał w pamięci koszmar Challengera, zasnuwające błękit gniewne smugi dymu. Nie mogę tego oglądać, pomyślał.
Nie jestem w stanie myśleć o tym, co może się zdarzyć. Potrząsnął głową.
Przyjęła jego odpowiedź chłodnym skinieniem głowy i spojrzeniem, które mówiło: potrafię być tak samo obojętna jak ty.
Odwrócona do niego bokiem, zbierała się do odejścia.
– Emmo… – Wziął ją za rękę i delikatnie obrócił z powrotem. – Będzie mi ciebie brakowało.
Westchnęła.
– Jasne, Jack.
– Naprawdę.
– Przez całe tygodnie ani razu nie zadzwoniłeś. A teraz opowiadasz, że będzie ci mnie brakowało – mruknęła.
Zabolała go gorycz, jaką usłyszał w jej głosie. A także fakt, że mówiła prawdę. W ciągu kilku ostatnich miesięcy unikał jej. Trudno było przebywać w jej pobliżu; jej sukces pogłębiał w nim tylko poczucie klęski.
Nie było nadziei na pogodzenie: widział to w jej chłodnym spojrzeniu. Trzeba było znieść to w cywilizowany sposób.
Odwrócił wzrok, czując nagle, że nie może na nią patrzeć.
– Przyjechałem, żeby życzyć ci po prostu bezpiecznej podróży. I wspaniałych wrażeń. Pomachaj mi za każdym razem, kiedy będziesz przelatywać nad Houston. Będę cię wypatrywał.
Szybująca po niebie stacja kosmiczna wyglądała jak ruchoma gwiazda, trochę tylko jaśniejsza niż Wenus.
– Ty też mi pomachaj, dobrze?
Oboje zdołali się uśmiechnąć. Więc jednak rozejdą się w sposób cywilizowany. Otworzył ramiona, a ona przytuliła się do niego. Ich uścisk był krótki i niezgrabny, jakby byli spotykającymi się po raz pierwszy nieznajomymi. Poczuł, jak jej ciało przywiera do niego, ciepłe i pełne życia. A potem odsunęła się i ruszyła w stronę budynku kontroli misji.
Zatrzymała się tylko raz, żeby pomachać na pożegnanie. Słońce świeciło mu prosto w twarz i mrużąc oczy, widział tylko jej ciemną sylwetkę i włosy powiewające na ciepłym wietrze. Uświadomił sobie, że nie kochał jej jeszcze nigdy tak bardzo, jak właśnie w tej chwili: kiedy patrzył, jak odchodzi.
Przylądek Canaveral Nawet z daleka widok zapierał Emmie dech. Stojący na wyrzutni 39B, skąpany w jaskrawym świetle reflektorów prom Atlantis, wraz z wielkim pomarańczowym zbiornikiem i dwiema rakietami na paliwo stałe, wznosił się niczym latarnia morska na tle czarnego nieba. Bez względu na to, ile razy go oglądała, widok stojącego na wyrzutni wahadłowca nigdy nie przestawał jej zachwycać.
Pozostali członkowie załogi również milczeli. Żeby zmienić dobowy cykl snu, obudzili się tego ranka o drugiej i wyszli ze swoich kwater na trzecim piętrze budynku procedur operacyjnych i kontrolnych, by przyjrzeć się behemotowi, który miał ponieść ich w przestrzeń. Emma słyszała krzyk nocnego ptaka i czuła na policzku świeżą chłodną bryzę od zatoki, która rozwiewała stęchłą woń otaczających ich moczarów.
– Człowiek czuje się przy tym taki malutki, prawda? – powiedział komendant Vance ze swoim miękkim teksańskim akcentem.
Pozostali zamruczeli na znak zgody.
– Jak mrówka – stwierdził Chenoweth, jedyny nowicjusz w składzie załogi. To miała być jego pierwsza podróż w kosmos i był tak podniecony, że wydawał się emitować własne pole elektryczne. – Zawsze zapominam, jaka ta rakieta jest wielka. Potem widzę ją i myślę: Jezu, co za potęga… A ja jestem tym szczęśliwym sukinsynem, który się nią przeleci.
Wszyscy roześmieli się, ale był to stłumiony, nieśmiały śmiech stojących przed ołtarzem wiernych.
– Nigdy nie sądziłem, że tydzień może trwać tak długo – dodał Chenoweth.
– Ten facet ma już dość bycia prawiczkiem – mruknął ktoś z załogi.
– Żebyście wiedzieli, że mam dosyć. Chcę się znaleźć tam, na górze. – Wzrok Chenowetha poszybował ku niebu, ku gwiazdom. – Wy wszyscy znacie już tajemnicę, a ja nie mogę się doczekać, żeby samemu ją odkryć.
Tajemnica. Posiedli ją tylko uprzywilejowani nieliczni, ci, którzy polecieli. Nie można jej było zdradzić komuś innemu, każdy musiał ją odkryć sam, zobaczyć na własne oczy czarną przestrzeń i unoszącą się daleko w dole błękitną Ziemię. Poczuć wgniatającą w fotel siłę ciągu. Wracający na ziemię astronauci mają często na ustach znaczący uśmiech, uśmiech, który mówi: dane mi było doznać czegoś, czego doświadczy bardzo niewiele ludzkich istot.
Emma również miała na ustach taki uśmiech, gdy stanęła przed dwoma laty w luku wyjściowym Discovery. Chwiejnym krokiem wyszła na słońce i przyjrzała się niewiarygodnie błękitnemu niebu. W ciągu ośmiu dni spędzonych na pokładzie wahadłowca przeżyła dwieście sześćdziesiąt wschodów i zachodów słońca, widziała pożary lasów w Brazylii i oko huraganu szalejącego na Samoa, oglądała Ziemię, która wydawała się boleśnie krucha.
Wróciła na zawsze odmieniona.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za pięć dni Chenoweth również pozna ten sekret.
– Czas, żeby na moje źrenice padło jakieś światło – oznajmił. – Mój umysł wciąż uważa, że jest środek nocy.
– Bo jest środek nocy – stwierdziła Emma.
– Dla nas jest już świt, kochani – powiedział Vance. Najszybciej z nich wszystkich przystosował swój rytm biologiczny do nowego rozkładu snu i czuwania. Teraz obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem do budynku, żeby o trzeciej w nocy rozpocząć nowy dzień pracy.
Inni podążyli w ślad za nim. Tylko Emma zamarudziła chwilę dłużej na dworze, przyglądając się promowi. Dzień wcześniej pojechali na wyrzutnię startową, żeby po raz ostatni sprawdzić procedury ratunkowe. Z bliska, w promieniach słońca, prom wydawał się oślepiająco jasny, zbyt masywny, by ogarnąć go jednym spojrzeniem. Można było skupić się tylko na jednej jego części. Na dziobie. Na skrzydłach. Na czarnych płytkach,