Grawitacja. Тесс Герритсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grawitacja - Тесс Герритсен страница 18
Usiadł na piasku i zaczął czekać na świt.
– Nad Zatoką rozszerza się układ wysokiego ciśnienia sięgający przylądka Canaveral, w związku z czym możliwa jest zgoda na procedurę RTLS. W bazie sił powietrznych Edwards niebo jest lekko zachmurzone, ale do startu powinno się przejaśnić. Lądowiska transatlantyckie w Saragossie i Moron w Hiszpanii są w pełnej gotowości i mają zgodę na przyjęcie promu. W Ben Guerir w Maroku spodziewane są silne wiatry i burze piaskowe i w tym momencie pas nie nadaje się do lądowania.
Pierwsza tego dnia prognoza pogody, przekazana również na przylądek Canaveral, była pomyślna, i dyrektor lotu Carpenter nie krył zadowolenia. Start miał się odbyć zgodnie z planem.
Złe warunki na lotnisku w Ben Guerir nie powinny niepokoić, skoro w Hiszpanii panowała piękna pogoda. Wszystko to było zresztą dmuchaniem na zimne: lądowiska mogły okazać się potrzebne tylko w przypadku poważnej awarii.
Omiótł spojrzeniem pozostałych członków zespołu startowego, żeby zorientować się, czy nie pojawiły się jakieś nowe zagrożenia. W sali kontroli lotu, jak zawsze przed startem, prawie namacalnie rosło napięcie, i było to czymś pozytywnym. Dzień, kiedy nie będą spięci, będzie dniem, w którym popełnią błąd. Carpenter chciał, by nerwy jego ludzi były napięte jak postronki – żeby byli w stanie pełnej gotowości, który o północy wymagał dodatkowej dawki adrenaliny.
Sam też był podenerwowany, mimo że odliczanie przebiegało zgodnie z planem. Zespół kontrolny w Centrum Kennedy’ego zakończył sprawdzanie podzespołów. Zespół dynamiki lotu potwierdził co do sekundy czas startu. Tysiące ludzi w całym kraju i poza jego granicami obserwowało ten sam zegar.
Na przylądku Canaveral, gdzie stał prom, podobne napięcie odczuwało się również w centrum kontroli startu. W momencie uruchomienia rakiet na paliwo stałe pałeczkę przejmowało Houston. Oddalone od siebie o tysiące mil dwa ośrodki kontrolne w Houston i Canaveral związane były tyloma łączami, że równie dobrze mogły mieścić się w tym samym budynku.
W Centrum Lotów Kosmicznych w Huntsville w Alabamie zespoły badawcze czekały na rozpoczęcie eksperymentów. Sto sześćdziesiąt mil na północny wschód od przylądka Canaveral okręty marynarki wojennej oczekiwały na morzu na rakiety stałopaliwowe, które miały odpaść od promu po pierwszym odpaleniu.
W miejscach awaryjnego lądowania oraz w stacjach nasłuchowych na całym świecie, od NORAD w stanie Colorado po międzynarodowe lotnisko w Banjul w Gambii, wszyscy patrzyli na zegary.
W tym samym momencie siedem osób szykowało się, by złożyć swoje życie w ich ręce.
Carpenter widział astronautów na monitorze zamkniętej sieci telewizyjnej. Pomagano im właśnie założyć pomarańczowe kombinezony startowe. Pozbawiony dźwięku obraz przekazywany był na żywo z Florydy. Carpenter uświadomił sobie, że bezwiednie studiuje ich twarze. Choć nikt z astronautów nie okazywał ani cienia lęku, wiedział, że na pewno skrywają go pod pewnymi siebie minami. Wiedzieli, jakie podejmują ryzyko, i musieli się bać. Ich postaci na ekranie przypominały pracownikom personelu naziemnego, że siedmioro ludzi liczy, iż nie spieprzą roboty.
Oderwał wzrok od ekranu i ponownie skupił uwagę na siedzących przy konsolach szesnastu kontrolerach lotu. Choć znał każdego członka zespołu z imienia, zwracał się do nich, używając nazwy stanowiska, skróconego do jednolub dwusylabowych sygnałów wywoławczych. Kontroler naprowadzania ochrzczony został mianem GUIDO, kontroler łączności – CAPCOM, inżynier zespołów napędowych – PROP, kontroler trajektorii – TRAJ. Lekarz lotu otrzymał dźwięczny kryptonim SURGEON, a sam Carpenter występował pod kryptonimem FLIGHT.
Odliczanie weszło w fazę T minus 3 godziny. Misja nadal nie miała opóźnienia.
Carpenter włożył dłoń do kieszeni i potrząsnął kluczami. Był to jego prywatny rytuał, którym odczyniał urok. Nawet inżynierowie mają swoje przesądy.
Niech nic nie nawali, pomyślał. Nie na mojej zmianie.
Jazda astrovanem z budynku procedur operacyjnych i kontrolnych na wyrzutnię 39B trwała równo kwadrans. W mikrobusie panowała dziwna cisza, nikt się nie odzywał. Jeszcze pół godziny temu, podczas zakładania kombinezonów, w żartach i śmiechu załogi brzmiał ten ostry elektryczny ton, który słychać, kiedy zjadają kogoś nerwy. Napięcie rosło od momentu, gdy obudzili się o wpół do trzeciej i zjedli na śniadanie tradycyjne jajka ze stekiem. Podczas odprawy, kiedy zapoznano ich z prognozą pogody, a potem w trakcie ubierania się i rytualnego pokerowego rozdania, gdy sprawdza się, kto dostał najlepsze karty, wszyscy byli trochę zbyt głośni i pogodni. Nadrabiając miną, jedni drugim starali się dodać otuchy.
Teraz jednak umilkli. Mikrobus zatrzymał się.
– Nigdy nie myślałem, że rumień od pieluszki będzie należał do zagrożeń naszego zawodu – mruknął siedzący obok Emmy Chenoweth.
Emma nie mogła powstrzymać śmiechu. Pod workowatymi kombinezonami wszyscy mieli założone pieluchy dla dorosłych: do startu zostały im jeszcze trzy długie godziny.
Z pomocą pracowników wyrzutni wysiadła z mikrobusu i przez chwilę stała w miejscu, wpatrując się w oświetlony reflektorami trzydziestopiętrowy prom. Kiedy ostatnim razem odwiedziła wyrzutnię, słyszała tylko szum wiatru i ptaki. Teraz ożył sam statek kosmiczny: pomrukiwał i ział kłębami dymu, niczym obudzony ze snu smok.
Wjechali windą na poziom 195 i wyszli na metalową kratę pomostu. Wciąż trwała noc, ale mrok rozjaśniały reflektory wyrzutni i Emma prawie nie widziała nad głową gwiazd. Czekała na nich czarna przestrzeń.
Technicy w kombinezonach ze specjalnej, niestrzępiącej się tkaniny pomogli im przejść przez luk ze sterylnie białego pomieszczenia do środka wahadłowca. Pierwszych posadzono w fotelach dowódcę i pilota. Emma, której wyznaczono miejsce na dolnym pokładzie, weszła ostatnia. Siedząc na wyściełanym fotelu, w hełmie na głowie i zapięta pasami, podniosła w górę dwa kciuki.
Po chwili luk zamknął się, odcinając załogę od zewnętrznego świata.
Emma słyszała, jak bije jej serce. Słyszała jego uderzenia przez gwar rozbrzmiewających w słuchawkach głosów, poprzez pomruki i szmery budzącego się do życia promu. Jako pasażerka nie miała w ciągu następnych dwóch godzin zbyt dużo do roboty: mogła tylko czekać i medytować. Wszystkie czynności przedstartowe wykonywała załoga. Z miejsca na dolnym pokładzie Emma nie widziała nic poza przestrzenią ładunkową i spiżarnią.
Wzięła głęboki oddech, przygotowując się na długie czekanie.
Jack siedział na plaży i patrzył na wschodzące słońce w parku przy molu.
Nie był sam. Gapie gromadzili się tu od północy. Niekończący się sznur samochodów wlókł się Bee Line. Niektórzy skręcali na północ, w stronę rezerwatu dzikiej przyrody na Merritt Island, inni przejeżdżali Banana River, kierując się do miasteczka Cape Canaveral. Każde miejsce oferowało dobry widok. Tłum na plaży był w radosnym nastroju, rozkładano piknikowe ręczniki i kosze. Jack słyszał wybuchy śmiechu, muzykę z tranzystorów i marudzenie zaspanych dzieci. Otoczony świętującym tłumem, samotnie zmagał się z dręczącymi go obawami.
Kiedy