Grawitacja. Тесс Герритсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grawitacja - Тесс Герритсен страница 2
– Odezwij się, Steve!
Całe ciało miał zlane zimnym potem.
– Przestraszyłem się – wykrztusił w końcu. – Zderzyłem się ze ścianą kanionu.
– Są jakieś uszkodzenia?
Wyjrzał przez kopułę.
– Nie potrafię powiedzieć. Uderzyłem chyba o skałę przednim sonarem.
– Czy jesteś w stanie nadal manewrować?
Poruszył manetkami i łódź skręciła w lewo.
– Tak. Tak. – Odetchnął głęboko. – Chyba nic mi się nie stało. Coś przepłynęło tuż obok kopuły. Wystraszyłem się.
– Coś?
– Minęło mnie tak szybko! Zupełnie jakby skoczył na mnie wąż.
– Czy to coś miało rybią głowę i ogon węgorza?
– Tak. To chyba to.
– W takim razie zobaczyłeś węgorzycę. Thermarces cerberus.
Cerber, pomyślał, wzdrygając się. Trójgłowy pies pilnujący bram piekła.
– Lubi wysokie temperatury i siarkę – powiedziała Helen.
– Zobaczysz ich więcej, kiedy zbliżysz się do źródła.
Niech ci będzie. Ahearn miał bardzo blade pojęcie o morskiej biologii. Mijające akrylową kopułę stworzenia były dlań przedmiotami zaledwie przelotnego zainteresowania, żywymi znakami, wskazującymi drogę do celu. Trzymając pewnie obie manetki, kierował Deep Flight w głąb otchłani.
Dwa tysiące metrów. Trzy tysiące. Co będzie, jeśli uszkodził kadłub?
Cztery tysiące metrów. Miażdżące ciśnienie wody rosło linearnie w miarę, jak się zanurzał. Woda była teraz czarniejsza, zabarwiona tryskającymi niżej pióropuszami siarki. Boczne światła prawie nie przenikały tej gęstej mineralnej zawiesiny.
Oślepiony wirami osadów popłynął dalej i widoczność się poprawiła. Opadał w dół po prawej stronie hydrotermicznego
źródła, obok pióropusza ogrzanej magmą wody, lecz mimo to temperatura na zewnątrz wzrastała.
Pięćdziesiąt stopni Celsjusza.
W polu jego widzenia ponownie coś się poruszyło. Tym razem mocno trzymał w dłoniach przyrządy. Zobaczył kolejne, podobne do tłustych węży węgorzyce, zwisające głowami w dół, jakby unosiły się w międzyplanetarnej przestrzeni. Tryskająca ze źródła woda była bogata w ogrzany tlenek siarki, toksyczny związek niszczący wszelkie żywe organizmy. Lecz nawet w tych czarnych, zatrutych wodach życie kwitło, przybierając fantastyczne, piękne kształty. Do ścian kanionu przywarły kołysząc się długie na sześć stóp robaki Riftia, ze szkarłatnymi piórami na głowach.
Widział kiście wielkich małży w białych skorupach, z których wystawały czerwone aksamitne języki. I kraby, upiornie blade, uwijające się między szczelinami.
Mimo włączonej klimatyzacji zrobiło mu się gorąco.
Sześć tysięcy metrów. Temperatura wody wynosiła osiemdziesiąt cztery stopnie. W samym ogrzanym przez gotującą się magmę pióropuszu sięgała na pewno trzystu. To, że życie mogło istnieć nawet tutaj, w skrajnym mroku, w tych zatrutych i gorących wodach, graniczyło z cudem.
– Sześć tysięcy sześćdziesiąt metrów – powiedział.
– Nadal tego nie widzę.
Głos Helen z trudem przebijał się przez trzaski:
– Ze ściany kanionu wystaje półka. Powinieneś ją zobaczyć na głębokości sześciu tysięcy osiemdziesięciu metrów.
– Rozglądam się.
– Zwolnij tempo zanurzania. Zaraz się pojawi.
– Sześć tysięcy siedemdziesiąt, nadal się rozglądam. Tu na dole wszystko wygląda jak zupa fasolowa. Może jestem w złym miejscu.
– …odczyty sonaru… runęła nad tobą! Jej słowa zagłuszyły trzaski.
– Nie słyszę cię dobrze. Powtórz.
– Ściana kanionu wali się w dół! Skały sypią się na ciebie. Uciekaj!
Uderzające w kadłub kamienie sprawiły, że ogarnięty paniką Ahearn przesunął manetki do przodu. Potężny głaz przeciął mrok tuż przed nim i odbił się od półki kanionu, strącając w otchłań świeży grad skalnych okruchów. Coraz częściej trafiały go kamienie. A potem rozległ się ogłuszający huk. Ahearn miał wrażenie, jakby oberwał pięścią w głowę.
Wyrżnął szczęką w kokon. Czuł, że łódź przechyla się na bok, i usłyszał przyprawiający o mdłości zgrzyt metalu, gdy prawe skrzydło otarło się o wystające skały. Batyskaf płynął dalej, wlokąc za sobą wir osadów.
Ahearn pociągnął za dźwignię awaryjnego wynurzania i szarpnął obie manetki, kierując łódź w górę. Deep Flight skoczył naprzód, szorując metalem o skałę, a potem niespodziewanie stanął, przechylony na prawą burtę. Ahearn gorączkowo manipulował manetkami, włączając pełen ciąg.
Batyskaf nie reagował.
Ahearn przerwał na chwilę, czując, jak wali mu serce, i próbując opanować rosnącą panikę. Dlaczego nie płynął w górę? Dlaczego łódź nie reagowała? Ze strachem spojrzał na dwa cyfrowe wyświetlacze. Baterie były nieuszkodzone, klimatyzacja nadal działała. Głębokościomierz pokazywał sześć tysięcy osiemdziesiąt dwa metry.
Osady powoli opadły i lampa na lewym skrzydle wyłuskała z mroku jakieś kształty. Patrząc prosto przed siebie, Ahearn zobaczył poszarpane czarne skały i krwistoczerwone robaki Riftia. Wykręcił kark, żeby zerknąć na prawe skrzydło. To, co zobaczył, sprawiło, że żołądek podszedł mu do gardła.
Skrzydło zaklinowało się między dwiema skałami. Nie mógł popłynąć do przodu. Nie mógł się cofnąć. Leżę w grobie, dziewiętnaście tysięcy stóp pod powierzchnią morza, pomyślał.
– …słyszysz? Steve, czy mnie słyszysz?
– Nie mogę się ruszyć – usłyszał swój własny głos, osłabły z przerażenia. – Prawe skrzydło zaklinowało się…