Kości proroka. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kości proroka - Ałbena Grabowska страница 14
Bogu nie są miłe okrutne widowiska. Jestem przerażony. Zaraz skrzywdzą brata Alberta. Mnicha dobrego, życzliwego i nade wszystko pobożnego. Nie wiem, jaka jest jego wina, bo zawsze okazywał ślepe posłuszeństwo starszyźnie zakonnej. Nigdy z jego ust nie padło ani jedno słowo zwątpienia. Nigdy nie dojrzałem na jego czole zmarszczki, świadectwa myśli kalającej jego umysł. A jednak stoi przed nami przywiązany do słupa, z głową nisko opuszczoną. Nawet gdyby mógł, nie ugnie kolan, gdyż my, bogomili, nie wierzymy, że Bóg każe nam klęczeć, kiedy do niego przemawiamy. Wina Alberta musi być poważna, bo wszystkich nas tu zebrano. Staliśmy na zimnym, brukowanym dziedzińcu i patrzyliśmy na sąd nad jednym z naszych ulubionych towarzyszy wiary. Gdyby opuścił modlitwę, źle pracował w kuchni albo – w co niepodobna wierzyć – zwrócił się do przełożonego bez pokory, zostałby wychłostany w obecności starszych i zesłany do najgorszej pracy: opróżniania i szorowania nocników. Za cięższe winy przez rok pracowałby w oborze, wywoził kurze łajno i przerzucał gnój. Suszyłby krowie placki na opał potrzebny w najsroższe mrozy. Karano nas tym zajęciem, lecz ja je wolałem od czyszczenia urynałów. Łajno zwierząt w porównaniu do ludzkich odchodów pachniało lepiej, jego woń usuwało ze skóry potarcie liśćmi zdrawca. Zapach ludzkiego kału nie osiadał na skórze. On wnikał wprost do umysłu, wywoływał wymioty oraz obrzydzenie do wszystkich i wszystkiego, trwające wiele dni i nocy. Nawet chłosta okazywała się czasem lepsza, zależnie od tego, kto ją wykonywał. Jeśli brat Georgi, uderzenia bata naruszały skórę, ale nie powodowały bólu mięśni następnego dnia. Z kolei stary brat Eliasz uderzał mocno, ale zniechęcał się szybko, zwłaszcza jeżeli skazany przysięgał poprawę i głośno krzyczał po każdym świśnięciu bata. Moje plecy znaczyły ślady po chłoście wykonanej przez każdego z braci. Pierwszy raz zostałem wychłostany za to, że zapomniałem zanieść jedzenie do celi starszemu bratu Kristinowi, którego zmogła choroba. Drugi raz – za dobre i naiwne serce. Wysłano mnie na targ po warzywa, a ja ujęty urodą i nędzą jednej ze sprzedających kupiłem od niej cały towar. Pracowałem wtedy w kuchni, razem z bratem Albertem, który dłużej przebywał w zakonie i odpowiadał także za zaprowiantowanie zgromadzenia.
Dobry Albercie, czemu stoisz teraz przed nami, a spod twojej szaty sączy się krew? Czyżby ktoś starał się wymusić na tobie przyznanie się do winy i bił cię po łydkach? O takich metodach czytałem w jednej z naszych ksiąg, ale nigdy nie byłem świadkiem ich stosowania. Brzydziłeś się donosicielstwem i pamiętam, że zrobiłeś wszystko, abym nie poniósł kary.
– Cóżeś przyniósł, nieszczęśniku? – Złapał się za głowę, kiedy dumny z siebie wepchnąłem do kuchni taczkę wypełnioną po brzegi ziemniakami, marchwią, brukwią, kabaczkami i pietruszką. – Wszystko zgniłe.
– Kupiłem po niższej cenie – wyjąkałem. – Od jednej wieśniaczki. Nie chciałem, żeby umarła z głodu. Nie patrzyłem, czym wypełnia taczkę.
– Tam wszyscy wieśniacy umierają z głodu. Dlaczego musiałeś kupić towar od tej jednej?
– Nikt od niej nie kupował – wyjaśniałem zbolałym tonem. Patrzyłem z przerażeniem na warzywa układane przez Alberta na ławie. – Powiedziała mi, że dzięki mnie ojciec nie wygarbuje jej wieczorem skóry...
– Za to tobie wygarbuje skórę brat Eliasz – mruknął Albert. – Wszystko do wyrzucenia.
Przestraszyłem się i zacząłem płakać. Jeszcze nie zagoiły się moje blizny po poprzedniej chłoście – karze za zmarnowanie jedzenia. Pewnego dnia wyrzuciłem kilka nadgniłych ziemniaków, bo nie nadawały się nawet na zupę. Ktoś na mnie doniósł i bicz brata Eliasza spadał na moje plecy raz za razem, aż się nauczyłem, że jedzenie tutaj jest rzeczą świętą i nie wolno wyrzucić nawet odrobiny. I oto dostanę chłostę z tego samego powodu. Tym razem mocniejszą, bo za taczkę warzyw.
Brat Albert powiadomił o tym incydencie starszyznę, przemilczał zaś moje zauroczenie dziewczyną. Skłamał nawet, że na wierzchu leżały dobre warzywa. Argumentował, że mnie oszukano, i prosił o darowanie kary. Na próżno. Jednak dzięki niemu chłosta była symboliczna i nie zesłano mnie do opróżniania nocników. Nigdy nie zapomniałem Albertowi tego, co dla mnie zrobił. Niedługo po tym incydencie już nie pracował w kuchni. Jego próba dobiegła końca i stał się jednym ze starszych.
Każdego nowego zakonnika przydzielano najpierw na dziesięć lat do prac fizycznych. Dopiero po tym czasie zaczynał właściwą służbę Bogu. Takiego brata widywaliśmy jedynie na wspólnych uroczystościach. My, plebs klasztorny, spaliśmy w dormitoriach, myliśmy się na dziedzińcu nawet zimą i korzystaliśmy ze wspólnych ubikacji. Starsi sypiali w oddzielnych celach, do których przynosiliśmy im wodę do mycia, jadali posiłki w odosobnieniu oraz wychodzili z cel bez opowiadania się. Raz w tygodniu mogli iść na pobliskie wzgórza, spacerować albo modlić się w spokoju. Mogli także korzystać ze wszystkich ksiąg w bibliotece, świeckich i religijnych, łącznie z księgami o Jezusie, dla nas zakazanych. Przywilejów nie dawano starszym raz na zawsze. Jeśli którykolwiek z nich – zdaniem przełożonych – zgrzeszył, mógł zostać odesłany do nas na rok, na dwa lata albo na zawsze. Grzech musiał być jednak ciężki. Za byle co nie karano doskonałych. Biada zatem temu, którego tak potraktowano. Upadek zawsze boli. Po odejściu brata Alberta, jak mówiliśmy, na dwór, do kuchni trafił brat Emmanuel. Wcześniej przez trzy lata należał do starszyzny. Przyłapano go na oglądaniu bezbożnej księgi z historiami o uciechach cielesnych. To bardzo ciężka wina. Wcześniej nosiłem mu jedzenie do celi, teraz on słuchał moich poleceń i pod moim kierunkiem przyrządzał potrawy. Pilnowałem się, aby nie okazywać mu zbyt wiele pogardy. Lecz gdy zmarnował wielki gar rosołu, natychmiast doniosłem na niego i przeniesiono go do przerzucania gnoju. Kilka miesięcy temu pożegnał się z tym światem. Skaleczył się podczas pracy, ubrudził ranę gnojówką, zachorował i umarł. Poszedłem na pogrzeb. Pochowano go w części cmentarza przeznaczonej dla niższych rangą. Mało kto przyszedł go pożegnać. Starszyznę reprezentował tylko dobry brat Albert.
Co zatem zrobił Albert, że czeka go sroga kara? Gdyby popełnił cielesne grzeszki, pracowałby w kuchni albo w oborze. Służę w klasztorze ósmy rok, niedługo przeniosę się do własnej celi. Starszyzna przywita się ze mną przed każdym posiłkiem. Nabiorę sobie zupy jako jeden z pierwszych. Oprócz wywaru dostanę kawałki warzyw, kto wie, może nawet mięsa. Nie będę więcej wzdychał nad miską lury czy podkradał świniakom bobu. Czy zajmę miejsce brata Alberta, a on czy zajmie moje?
– Jesteśmy tu, aby rozpatrzyć sprawę naszego starszego brata Alberta – zaczął brat Eliasz.
Zwykle on jest sędzią, oskarżycielem – brat Filip, obrońcą – Mateusz. Brat Mateusz jest marnym obrońcą, zwykle pomaga oskarżycielowi. Nie broni oskarżonego, nie domaga się łagodniejszej kary, argumentuje, że kara musi dorównać winie. Nie lubię go. Budzi we mnie fizyczną odrazę.
– Albert był naszym bratem – powiedział Filip.
Dobry Boże, przecież go jeszcze nie skazali. Czyżby zrobił coś takiego, że zamierzają go wykluczyć ze zgromadzenia? To gorsze niż śmierć.
– Dowiedziemy ponad wszelką wątpliwość, że dopuścił się zdrady naszej wiary, naszego Boga i was, drodzy bracia.
Na pewno chodzi o obcowanie cielesne, chociaż to zupełnie do Alberta niepodobne. Czyżby uległ pokusie podczas wyprawy do rodzinnego miasta? Jako starszy stażem mógł chodzić do pobliskiej wioski, a nawet po dziesięciu latach odwiedzić rodzinę. Wiem, że miesiąc po pierwszym letnim przesileniu pojechał do domu. Jego matka od lat nie żyła, a samotny ojciec ciężko zachorował. Brat Albert wrócił po kilku