Emancypantki. Bolesław Prus
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Bolesław Prus страница 29
– Znowu niedorzeczność! – przerwała pani Latter przeszywając go spojrzeniami, pod którymi jegomość wił się jak w ogniu.
– Nie mogę być dorzecznym, kiedy mi serce, moście dobrodziejko, wysycha… Ale mniejsza o mnie… Otóż, skoro pani nie zażywasz doktorów, ja pani zapiszę lekarstwo na bezsenność.
Ale ręka i słowo, że pani spełnisz zalecenia.
– Zobaczę, jeżeli nie będą bardzo złe.
– Będą wyborne! Bo to moje lekarstwo, mościa dobrodziejko, składa się z dwóch doz, jak pigułki Morissona.
– A więc?…
– A więc radykalnym lekarstwem na bezsenność będzie dla pani – wyjście za mąż… To radykalne… Bo pani, mościa dobrodziejko, przeszkadzają spać jej własne oczy, przy których, jakem uczciwy, mógłbym czytać gazety po ciemku. Tak świecą i palą…
– A to drugie lekarstwo?
– To drugie, tymczasowo, pozwoli pani, że przyszlę dziś… Mam kilka butelek wina tak doskonałego, że nie znajdziesz pani nawet u Fukiera… Jeden kieliszek do poduszki i bywaj zdrów!… Armatami nie zbudzą pani do rana…
Rada ta zrobiła na pani Latter mocne wrażenie.
– Tylko, proszę, niech pani prezenciku nie odrzuca, bo będę uważał za chęć zerwania stosunku…
– Ależ nie odrzucam, przyjmuję i dziś jeszcze spróbuję odpowiedziała ze śmiechem pani Latter podając mu rękę, którą znowu ucałował.
"Gdybyś w tak natarczywy sposób zmusił mnie do przyjęcia pożyczki, o, to byłbyś wielbiciel!… droższy od Romea…" – pomyślała pani Latter dodając głośno:
– Zdaje się, że wszedł do przedpokoju ten młody człowiek… Jegomość nagle zasępił się.
– A, więc przyszedł?… Phy, widzę, chwat chłopak. Bo ja, kiedy tu szedłem, byłem tak wściekły, że mówię pani dobrodziejce, bałem się samego siebie… Dopiero jej słodki obraz…
– Zostawię panów – rzekła pani Latter wyrywając rękę z uścisków jegomościa. Potem zadzwoniła, a gdy ukazał się Stanisław, zapytała:
– Czy jest ten młody pan? – Pan Kotowski, jest.
– Poproś.
Pani Latter znikła w dalszych pokojach, a po chwili do gabinetu wszedł student. Był blady, miał obficie wypomadowaną głowę, na której mimo to podnosiło się kilka wicherków gęstej czupryny… Miętosząc w ręku czapkę kłaniał się i chrząkał.
Otyły jegomość, którego rumieńce miały teraz barwę popielatą; podniósł się z kanapy, wsadził obie ręce w kieszenie spodni i przypatrywał się figurze studenta oglądając po kolei jego wytarty mundurek, mizerną twarz i wypomadowane włosy. Nareszcie odezwał się grzmiącym głosem:
– No i co mi pan powiesz?
– Pan mnie wezwał…
– Ja go wezwałem, paradny sobie!… Pan wiesz, przed kim stoisz?… Jestem Mielnicki, Izydor Mielnicki, opiekun i wuj Mani… panny Marii Lewińskiej… Cóż pan na to?…
Student pochylił głowę i machnął ręką, ale milczał.
– Widzę, że pan wymowny jesteś tylko w listach do pensjonarek.
– Niekoniecznie… – odparł student, ale pomiarkowawszy się milczał dalej.
– Zgubiłeś acan dziewczynę…
Teraz młody człowiek nagle podniósł głowę i kłaniając się niezręcznie, rzekł: – Proszę pana… o rękę panny Marii…
Znowu ukłonił się i przejechał palcami po upomadowanej czuprynie, na której utworzyło się kilka połyskujących smug i jeszcze jeden wicherek.
– Czyś pan oszalał?… – wykrzyknął jegomość. – A cóżeś to za jeden?
Młody człowiek podniósł głowę.
– Jestem Kotowski, nie gorszy od Mielnickich… A w jesieni już będę lekarzem.
– Głupia profesja!
– Ha, proszę pana, bywają rozmaite… Nie każdy ma folwark. – Ale bardzo wielu reflektuje na cudzy.
Teraz student zhardział.
– Proszę pana, nie ja reflektuję na folwarki, a tym mniej na pańskie. Wiem, że panna Maria jest uboga i z nią się żenię, nie z folwarkiem.
– A jak ja nie pozwolę?
– Przecież ja się ożenię z panną Marią… Stary szlachcic kręcił głową.
– Proszę pana – rzekł – jak pan możesz bałamucić dziewczynę, sam utrzymania nie mając.
– Ale będę miał. Pojadę na jakiś czas za granicę…
– Fiu!… a skąd pieniążki?
– Z tej samej kasy, która utrzymywała mnie w gimnazjum i w uniwersytecie… – odparł zirytowany student.
Stary jegomość zaczął chodzić po gabinecie śpiewając: ta, ta, ta!…
– Pojedzie za granicę… pieniędzy nie ma… ta, ta, ta!… mruczał szlachcic. – No – rzekł nagle – a jak nie pozwolę wyjść Mani za pana?
– Mamy czas.
– Ale… jeżeli ja wypędzę ją z domu na cztery wiatry?…
– Musi dać sobie radę. Zresztą ja od wakacyj mogę zacząć praktykę.
– I truć chorych…
– Dlatego wybieram się za granicę, ażeby ich nie truć.
– I ażeby potem zabrać mi dziecko, które ja wychowałem, nie pan, panie… panie… – wybuchnął szlachcic.
– Kto wie, co jeszcze będzie. Może ja i panna Maria wywdzięczymy się za to, co pan dla niej zrobił.
Jegomość zamyślił się.
– Ile pan masz lat? – spytał po chwili. – Dwadzieścia pięć.
– Dwa lata za granicą!… całe szczęście, że przez ten czas zapomnisz pan o dziewczynie, a ona o tobie.
– Nie.
– Co to jest nie?… A jak nie skończysz tam kursów?
– Skończę.
– Wariat pan jesteś!… Możesz przecie umrzeć.
– Nie