Emancypantki. Bolesław Prus
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Bolesław Prus страница 25
Kazała mi klęknąć i modlić się, słyszałaś?
– Przecież modlimy się co dzień nawet przed pójściem do łóżka, a nie dopiero przed taką podróżą – odparła Madzia.
– Ach, ty i pensjonarki, wielka rzecz!… Ale nie o to chodzi… Mama wydała mi się bardzo rozstrojona, więc proszę cię, uważaj na nią i napisz mi, gdyby…
– Helu! – zawołała pani Latter.
Wszyscy zaczęli się żegnać. Pan Solski, ubrany tym razem w palto, podał bukiet Helenie, na którą gniewnie i melancholijnie spoglądał pan Romanowicz gładząc czarne wąsy. Ada rzuciła się na szyję Madzi, pan Kazimierz zajął się odtransportowaniem do wagonu aksamitnej ciotki. Ścisk, ruch, zgiełk powiększył się i Madzia ocierając łzy za Adą znalazła się na szarym końcu obok pana Romanowicza.
– Już rozumiem – rzekł piękny profesor – dlaczego panna Helena bagatelizuje dawnych adoratorów. Ma Solskiego…
– Co też pan mówi! – oburzyła się Madzia.
– Czyliż nie widzi pani jego bukietu i jej spojrzeń?… Sapristi! takiego bukietu jeszcze nie było na naszej kolei…
– Zazdrość mówi przez pana.
– Nie zazdrość – odparł z gniewem – ale znajomość kobiet w ogóle, a panny Heleny w szczególności. To mnie tylko pociesza, że jak ja dziś zbladłem przy panu Solskim, tak on zblaknie przy jakim zagranicznym magnacie albo…
Pociąg ruszył. Do Madzi zbliżyła się pani Latter i ciężko oparła się na jej ręku. Solski pożegnał obie panie z wielkim szacunkiem, a w chwilę po nim pan Kazimierz.
– Nie odwieziesz mnie, Kaziu? – zapytała matka.
– Jeżeli mateczka każe… Choć umówiłem się z hrabią…
– Umówiłeś się, to idź – szepnęła, mocniej opierając się na ramieniu Madzi.
Pan Romanowicz, który patrzył na nią z boku, ukłonił się grzecznie, ale z daleka i odchodząc westchnął. W duszy Madzi powstała wątpliwość, za czym on wzdycha: za Heleną czy za dziesięciozłotowymi lekcjami u pani Latter? Ale natychmiast powiedziała sobie, że posądzając pana Romanowicza jest głupia i przewrotna – i to ją uspokoiło.
Kiedy wsiadły do karety i wracały do domu, pani Latter spuściwszy okno wychyliła się parę razy, jakby jej brakło powietrza, a potem zaczęła mówić prędko i z ożywieniem:
– To nic, niech się dziewczyna rozerwie. Ty przecie wiesz, Madziu, że ona nigdzie nie wyjeżdżała, a dziś i kobieta musi poznać świat. W podróżach żyje się prędzej, obserwuje się ludzi i wartość życia. Jak to smakuje łóżko po nieprzespanej nocy w wagonie; a jak człowiek tęskni do domu po hotelach!… I prędzej chce wracać, aniżeli zdawało mu się przed wyjazdem… Ostatnie zdania wypowiedziała ze śmiechem. Lecz ile razy w głąb karety padł blask mijanej latarni, Madzia spostrzegała na twarzy pani Latter przykry wyraz, który nie godził się ani z jej śmiechem, ani z wielomównością.
– Bardzo jestem kontenta – mówiła dalej pani Latter – że ty wracasz ze mną. Obecność dobrego człowieka przynosi ulgę, a ty jesteś dobre dziecko… Gdybym mogła mieć jeszcze jedną córkę, chciałabym ciebie…
Madzia milczała tuląc się w głąb karety i czując, że strasznie rumieni się. Ma też pani Latter za co chwalić ją, głupią i złą dziewczynę, która od koleżanek przyjmuje złote zegarki, a nie ma serca do Heleny!…
– Ty, Madziu, kochasz rodziców? – zagadnęła nagle pani Latter.
– Ach, pani!… – szepnęła Madzia nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– A przecie nie jesteś w domu już siedem lat…
– Ale jak bym chciała być!… – przerwała jej Madzia. – Teraz to nawet nie lubię jeździć na święta, bo kiedy przyjdzie wracać do Warszawy, zdaje mi się, że umrę z żalu… Choć mi tu bardzo dobrze.
– Płaczesz wyjeżdżając z domu?… – zapytała pani Latter niespokojnie.
Madzia zrozumiała, o co chodzi.
– To jest, ja płaczę – rzekła – bo jestem beksa… Ale gdybym miała rozum, to po cóż płakać?…
Teraz zapewne nie płakałabym…
– I nie mniej kochasz rodziców, choć tak rzadko widujesz ich?
– Ach, pani, jeszcze więcej ich kocham… Naprawdę zrozumiałam, co to są rodzice, dopiero wówczas, kiedy mnie odwieźli na pensję i nie mogłam widywać ich co dzień…
– Matka pieściła cię?
– Czy ja wiem?… Alboż dziecko tylko za pieszczoty kocha? Moja mama nawet nie pieści nas tak jak pani Helenkę – mówiła Madzia wysilając się na dyplomację. – I przecież mama tak nie pracuje jak pani. A swoją drogą, kiedy sobie przypomnę, jak mama zajmowała się obiadem dla nas, jak z rana dawała nam bratki z mlekiem, jak cały dzień szyła albo naprawiała nasze sukienki… Nie mogła nam dać nauczycieli i guwernantek, o, nie! ale my i za to ją kochamy, że sama nauczyła nas czytać. Wieczorami siadaliśmy przy niej: Zdzisław na krześle, ja na stołeczku, a Zosia na dywanie. To był taki prosty dywanik, mama uszyła go z kawałków… Więc wieczorami opowiadała nam mama różne rzeczy, nawet uczyła nas w ten sposób Pisma świętego i historii. Taka mała nauka, nie profesorska, a przecież my jej tego nigdy nie zapomnimy. Nareszcie sama oglądała nasze łóżeczka, czy dobrze posłane, klękała z nami do pacierza, a potem otulając nas i całując mówiła: "Śpijcie z Bogiem, urwisy!…" Bo ja, proszę pani, byłam taki urwis jak Zdziś, nawet łaziłam po drzewach. Raz spadłam… Ale Zosia jest zupełnie inna, ach, jaka to kochana dziewczynka!…
Nagle Madzia umilkła spojrzawszy na panią Latter, która zasłoniła twarz rękoma, szepcząc: Boże! Boże!…
Czy ja co złego mówiłam? – myślała przerażona Madzia. O, ja jestem strasznie…" Kareta zatrzymała się przed domem. Kiedy wchodząc na oświetlone schody Madzia spojrzała na panią Latter; zdawało jej się, że twarz przełożonej jest wyrzeźbiona z drewna, taka była zimna i obojętna. Tylko oczy były większe niż zwykle."Musiałam powiedzieć straszne głupstwo… O, ja jestem nikczemna!" – mówiła do siebie Madzia.
XI ZNOWU AWANTURA
XI ZNOWU AWANTURA
Na drugi dzień pani Latter wezwała do siebie Madzię i rzekła: – Przyprowadź tu Zosię Wentzel, panno Magdaleno i sama przyjdź.
– Dobrze, proszę pani – odpowiedziała Madzia i serce zaczęło jej bić ze strachu. Oczywiście coś złego, kiedy pani Latter nazywa ją panną Magdaleną i ma w fizjognomii ostry wyraz, z jakim robi wymówki pensjonarkom.
"Naturalnie, że chodzi o Zosię" – pomyślała Madzia wiedząc, że przy upominaniu nauczycielki pani Latter ma inny wygląd.