Emancypantki. Bolesław Prus
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Bolesław Prus страница 26
– A co?… – zawołała Zosia klasnąwszy w ręce. – Czy nie mówiłam, że to robota tej piekielnicy?…
– Zosiu, w tej chwili mówiłaś, że to pan Kazimierz…
– Mówiłam o nim, ale myślałam o niej.
Kiedy zapukano do pokoju pani Latter, na dole rozległ się hałas: niższe klasy powracały z Foksalu z panną Howard. Madzia mimochodem spostrzegła, że dotychczas obojętna Zosia poczyna blednąć i żegna się ukradkiem.
– Nie bój się, wszystko będzie dobrze… – szepnęła Madzia czując, że sama jest w strachu.
Z dziesięć minut czekały w gabinecie przełożonej milcząc i nie patrząc jedna na drugą. Nareszcie weszła pani Latter. Starannie zamknęła drzwi za sobą, podała rękę Madzi, lecz ani spojrzała na piękne dygnięcie Zosi udając, że jej wcale nie spostrzega. Potem usiadła przed biurkiem, Madzi wskazała kanapkę i zaczęła szukać czegoś w szufladkach. Owego czegoś nie było jednak ani w szufladzie prawej, ani w środkowej, ani w lewej dolnej; pani Latter bowiem pozasuwawszy je podniosła z biurka kilka arkusików listowego papieru, przepełnionego drobnym pismem i zapytała:
– Co to jest?
Dotychczas blada Zosia zrobiła się pąsową i znowu zbladła. Co to znaczy? – powtórzyła pani Latter, zimno patrząc na Zofię.
– To… to jest… o Nieboskiej komedii Krasińskiego.
Widzę. Domyślam się, że ową "jedyną" i "najdroższą" jest Nieboska komedia; ale któż jest ten "dozgonny"?… Spodziewam się, że nie Krasiński, więc kto?…
Zosia sposępniała, lecz milczała.
– Chcę wiedzieć, jaką drogą otrzymujesz te kursa literatury?
– Nie mogę powiedzieć – szepnęła Zosia.
– A kto jest autorem?…
– Nie mogę powiedzieć – powtórzyła Zosia nieco śmielej. – Ale przysięgam pani – dodała podnosząc oczy i kładąc rękę na piersiach – przysięgam… że nie pan Kazimierz… I zalała się łzami. Pani Latter z zaciśniętymi pięściami zerwała się z fotelu, a Madzi pokój zaczął krążyć w oczach. Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi z łoskotem i stanęła w nich panna Howard, groźna, rozpłomieniona, trzymając za rękę Łabęcką, która miała w fizjognomii wyraz smutku i zaciętości.
– Przepraszam, że w taki sposób wchodzę – rzekła panna Howard podniesionym głosem – dowiaduję się tu jednak pięknych rzeczy…
– Co pani każe? – zapytała pani Latter odzyskawszy zimną krew.
– Jedna z dam klasowych – mówiła panna Howard – niejaka panna Joanna, chwali się w tej chwili na górze, iż… jakby tu powiedzieć?… że – wyciągnęła – spod poduszki Zosi Wentzlównie pewne listy i że Zosia, którą tu widzę, ma być za to odpowiedzialną.
– Czy pani chce uwolnić ją od odpowiedzialności? – zapytała pani Latter.
– Uwolni ją sprawiedliwość pani – odpowiedziała zirytowana panna Klara. – Czy Zosia wyznała, czyje to są listy?…
– Nie! – wtrąciła energicznie Zosia.
– Jesteś szlachetną dziewczyną – mówiła z uniesieniem panna Howard nie uważając, że przełożona zaczyna tracić cierpliwość. – Te listy – ciągnęła – nie należą do Zosi, ale do Łabęckiej, która przychodzi tu ze mną przyznać się i uwolnić niewinną koleżankę…
Pani Latter zmieszała się. Iskry w jej oczach przygasły, głos stał się mniej twardym.
– Dlaczegóż Zosia sama nie powiedziała mi o tym? – rzekła.
– Bo czuła, że to należy do jej koleżanki, do Łabęckiej, która spełnia swój obowiązek, jak przystało na kobietę mającą poczucie ludzkiej godności! – deklamowała panna Howard. – Tam, gdzie nauczycielka sięga pod cudzą poduszkę…
– Panna Joanna jest protegowaną pani… ujmowała się pani za nią… – wtrąciła pani Latter.
– Ujmowałam się za istotą samodzielną; za kobietą, która walczy z przesądami… Ale taką; jaką dziś jest – pogardzam!… – zakończyła panna Howard.
Pomimo wybuchów Klary pani Latter uspokoiła się i rzekła do Łabęckiej wskazując na papiery:
– O ile widzę, jest to streszczenie Komedii nieboskiej. Ale kto ci je dał?
– Nie mogę powiedzieć… – szepnęła Łabęcka. Panna Howard patrzyła na Łabęcką z triumfem. Zdawało się, że ktoś puka do drzwi.
– Proszę! – odezwała się pani Latter.
Weszła Mania Lewińska. Miała twarz bladą, oczy prawie czarne, wylęknione i pełne łez. Zatrzymała się na środku gabinetu, dygnęła przed panią Latter i rzekła cichutko:
– To… moje listy… ja pożyczyłam je Łabęckiej.
Z długich rzęsów zaczęły jej spadać duże łzy. Madzia myślała, że na ten widok serce jej pęknie. Od kilku sekund bardzo pilnie przypatrywała się Mani panna Howard. Nareszcie zbliżyła się do niej i położywszy na jej ramieniu dużą i kościstą rękę zapytała:
– Te listy pisane są do ciebie?… Kto je pisał?:…
Nie doczekawszy zaś odpowiedzi zbliżyła się do biurka i spoza fotelu pani Latter spojrzała na rękopis.
– Ach, tak!… zgadłam – zawołała ze spazmatycznym śmiechem. – To pismo pana Kotowskiego…
Nie przypuszczałam, że na to was zapoznaję…
– Panno Klaro – wtrąciła pani Latter odsuwając papiery – podobno nie czyta się cudzych listów… To wreszcie nie jest list, jakieś wypracowanie…
– Ja też nie czytam – odpowiedziała panna Howard. – Robię więcej… Maniu – zwróciła się do Lewińskiej – zraniłaś mnie, ale ja ci… przebaczam!… Chodź ze mną, panno Magdaleno – dodała – czuję, że potrzebną mi będzie życzliwa ręka…
Na znak pani Latter Madzia podniosła się z kanapki i podawszy rękę pannie Klarze wyprowadziła ją z gabinetu, chwiejącą się jak kwiat podcięty.
– Idźcie na górę – rzekła dani Latter do pensjonarek dość łagodnie.
– Myślałam – szepnęła na korytarzu panna Klara – że jestem wyższa nad ludzi; ale dziś widzę, żem tylko kobietą…
I pracowała powiekami usiłując wycisnąć z oczu parę łez, co Madzi wydało się bardzo zabawne.
Przy schodach zastąpił im drogę Stanisław mówiąc do panny Howard:
– Pan