Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи страница 14
Ale miało to i swoją dobrą stronę – dzięki tępocie Pete nie dostał się w szpony Kombinatu. Nie mogli go wpasować w tryby swej machiny. Pozwolili mu więc przyjąć najprostszą posadę na kolei – dostał zbitą z dykty budkę gdzieś na odludziu przy samotnej zwrotnicy i musiał machać czerwoną latarnią, jeśli rozjazd przestawiony był w jedną stronę; zieloną, jeśli w drugą; a pomarańczową, jeśli inny pociąg był niedaleko. I Pete, sam jak palec, harował tak latami z niezłomną siłą i z uporem, którego nie mogli wytrzebić mu z głowy. Nigdy też nie zamontowali mu zespołów sterowniczych.
Dlatego właśnie czarny nie miał nad nim żadnej władzy. Ale całkiem o tym zapomniał, podobnie jak i oddziałowa, kiedy mu poleciła wyprowadzić Pete’a ze świetlicy. Czarny podszedł do starca i szarpnął go za ramię w stronę drzwi, tak jak szarpie się lejce konia ciągnącego pług, żeby go zawrócić.
– No już, Pete. Wracamy do łóżka. Tylko wszystkim przeszkadzasz.
Pete wyrwał ramię.
– Jestem zmęczony – powiedział ostrzegawczo.
– Chodź, staruszku, dość już narobiłeś zamętu. Chodź, położysz się grzecznie do łóżka.
– Zmęczony…
– Powiedziałem, idziemy, stary!
Czarny znów szarpnął go za ramię i Pete przestał kołysać głową. Wyprostował się, stanął pewniej na nogach, a wzrok mu się wyostrzył. Zwykle oczy ma przymknięte i mętne, jakby powleczone mlekiem, tym razem jednak zabłysły jasno niczym błękitny neon. Dłoń na końcu ramienia, za które trzymał go czarny, zaczęła się nagle powiększać. Personel i prawie wszyscy pacjenci rozmawiali między sobą, nie zwracając uwagi na starca z tą jego wieczną śpiewką o zmęczeniu, pewni, że za chwilę da się go uspokoić i będzie można kontynuować zebranie. Nie widzieli, jak dłoń na końcu ramienia starca powiększa się i powiększa za każdym razem, kiedy zaciska i rozwiera palce. Ja jeden widziałem. Widziałem, jak dłoń się powiększa, zaciska w pięść, zmienia kształt, staje się gładka i twarda. Wielka pordzewiała żelazna kula na końcu łańcucha. Utkwiłem w niej wzrok i czekałem, tymczasem zaś czarny znów szarpnął Pete’a w stronę drzwi.
– Mówiłem ci, stary…
Nagle zobaczył pięść. Usiłował się przed nią cofnąć, mówiąc „grzeczny Pete, grzeczny”, ale już nie zdążył. Pete zamachnął się żelazną kulą od dołu, aż od kolan. Czarny rąbnął plecami o ścianę, przykleił się na moment i – jakby była pokryta jakimś smarem – zjechał po niej na podłogę. Ze ściany dobiegł mnie huk trzaskających lamp, a tam, gdzie rąbnął w nią czarny, powstało pęknięcie w kształcie jego sylwetki.
Pozostali dwaj sanitariusze – najmniejszy i drugi duży – stali oniemiali ze zdumienia. Oddziałowa strzeliła palcami. Zareagowali natychmiast – szybkie ruchy, ślizg po posadzce, mały czarnuch obok dużego niczym odbicie w zmniejszającym lustrze… Już, już mieli się rzucić na Pete’a, gdy nagle uprzytomnili sobie to, o czym zapomniał ich kumpel: że Pete nie ma tych instalacji, co my pozostali, i nie wystarczy krzyknąć albo szarpnąć go za ramię, by zmusić do posłuszeństwa. Jeśli chcieli poskromić Pete’a, musieli go poskromić siłą, jak dzikiego niedźwiedzia czy buhaja, a skoro jeden z nich leżał bez czucia pod ścianą, czarni zwątpili w swoje szanse.
Obaj jednocześnie pomyśleli to samo i obaj, duży i jego zmniejszone odbicie, zamarli w identycznych pozach – lewa stopa wysunięta do przodu, prawa ręka w górze – równo w połowie drogi między Pete’em i Wielką Oddziałową. Dygotali i dymili, złapani między rozhuśtaną żelazną kulę a śnieżnobiałą furię, i słyszałem, jak zgrzytają im tryby. Drżeli niezdecydowani jak mechaniczne pojazdy, gdy wciska się gaz do dechy, a drugą nogę wciąż trzyma na sprzęgle.
Pete stał pośrodku świetlicy i huśtał żelazną kulę, przechylony w bok pod jej ciężarem. Teraz obserwowali go wszyscy. Pete spojrzał na dużego czarnucha, potem na małego, a kiedy zobaczył, że nie zamierzają podejść bliżej, odwrócił się do pacjentów.
– Zrozumcie, to wszystko bzdury – rzekł – same bzdury.
Wielka Oddziałowa zsunęła się z fotela i zaczęła podkradać do swojego wiklinowego koszyka opartego o drzwi.
– Tak, tak, panie Bancini – zaszczebiotała słodko – niech się pan tylko nie denerwuje…
– Jeden stek bzdur. – Głos Pete’a stracił swoją dźwięczną moc, stał się urywany i natarczywy, jakby starzec miał niewiele czasu, żeby wygłosić to, co chciał nam przekazać. – Zrozumcie, nic na to nie poradzę, nic… Zrozumcie. Urodziłem się martwy. Z wami jest inaczej. Nie urodziliście się martwi. Ooooch, jak było ciężko…
Rozpłakał się. Mówienie szło mu coraz trudniej: otwierał i zamykał usta, ale nie był w stanie sklecić jednego zdania. Potrząsnął głową, żeby zebrać myśli, i mrugając, znów zwrócił się do Okresowych:
– Ooooch… mówię… wam… mówię wam.
Zgarbił się, a jego żelazna kula skurczyła się do rozmiarów ludzkiej dłoni. Wyciągnął ją, jakby podawał coś na niej pacjentom.
– Nic na to nie poradzę. Matka mnie poroniła. Wysłuchałem tylu obelg, że umarłem. Urodziłem się martwy. Nic na to nie poradzę. Jestem zmęczony. Poddaję się. Wy macie jeszcze szansę. Wysłuchałem tylu obelg, że urodziłem się martwy. Wam jest łatwo. Ja urodziłem się martwy i miałem ciężkie życie. Jestem zmęczony. Zmęczyło mnie mówienie i stanie. Jestem martwy pięćdziesiąt pięć lat.
Wielka Oddziałowa dosięgła go z drugiego końca świetlicy przez ubranie szpitalne i odskoczyła, nie wyciągając nawet strzykawki – wisiała mu ze spodni jak mały ogonek ze szkła i stali, a stary Pete garbił się coraz bardziej i bardziej, nie przez ten zastrzyk, ale ze znużenia: ostatnie kilka minut wyczerpało go całkowicie i nieodwołalnie – wystarczyło na niego spojrzeć, by poznać, że był to jego ostatni zryw.
Zastrzyk wcale nie był potrzebny; głowa sama zaczęła się Pete’owi kołysać, oczy zaszły mgłą. Kiedy oddziałowa podeszła, żeby odzyskać strzykawkę, był już tak silnie zgarbiony, iż łzy nie spływały mu po twarzy, tylko kapały wprost na posadzkę – kołysał nieprzerwanie głową, rozrzucając je po świetlicy jak ziarna.
– Ooooch – westchnął, ale nawet nie drgnął, kiedy oddziałowa wyrwała igłę.
Dał z siebie wszystko, żeby ożyć na te kilka chwil i powiedzieć nam coś, czego nikomu nie chciało się słuchać i czego nikt nie próbował zrozumieć. Trucizna