Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи страница 17

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Lot nad kukułczym gniazdem - Кен Кизи

Скачать книгу

kurdupel lekarz? Może z pomyślunkiem u niego nietęgo, ale chyba nie jest aż tak głupi, by nie widzieć, że to babsko zawładnęło oddziałem i wyrabia, co mu się żywnie podoba.

      Harding zaciąga się papierosem, po czym odpowiada, wypuszczając ustami dym:

      – Doktor Spivey, tak samo jak my wszyscy, jest w pełni świadom swojej bezradności. To wystraszony, zdesperowany, niedołężny króliczek, który doskonale się orientuje, że bez siostry Ratched nigdy by nie podołał kierowaniu oddziałem. A co gorsza, ona również wie, że on zdaje sobie z tego sprawę, i ani na moment nie pozwala mu o tym zapomnieć. Wystarczy, że lekarz pomyli się w aktach albo przy sporządzaniu wykresów, a wypomina mu to całymi tygodniami.

      – To prawda – mówi Cheswick, podchodząc do McMurphy’ego – ona żadnej pomyłki nie puszcza w niepamięć.

      – Dlaczego lekarz jej nie wyrzuci?

      – W tym szpitalu – wyjaśnia Harding – nie leży to w gestii lekarzy. Zatrudniać lub usuwać pielęgniarki może wyłącznie personalna, stara, serdeczna przyjaciółka siostry Ratched; w latach trzydziestych pracowały razem w szpitalu wojskowym. Jesteśmy tu, przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest równie bezsilny jak my wszyscy. Wie, że wystarczy, aby Ratched sięgnęła do telefonu, który ma pod ręką, wykręciła numer personalnej i wspomniała jej, że pan doktor ostatnio bardzo zwiększył zapotrzebowanie na demerol…

      – Chwileczkę, Harding. Nie znam jeszcze waszego żargonu.

      – Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywołujący zależność znacznie łatwiej od heroiny. Nałogowe zażywanie demerolu jest wśród lekarzy dość pospolite.

      – Poważnie? Ten kurdupel jest narkomanem?

      – Tego naprawdę nie wiem.

      – Więc co jej przyjdzie z tego, że go oskarży, skoro…

      – Oj, nie słuchasz, przyjacielu. Ona nie oskarża. Wystarczy, że insynuuje, insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowałeś się jeszcze? Woła na przykład faceta do drzwi dyżurki i pyta go o papierową chusteczkę znalezioną pod jego łóżkiem. Tylko pyta. A facet, bez względu na to, co odpowiada, czuje się, jakby kłamał. Jeśli mówi, że czyścił nią długopis, oddziałowa komentuje: „Rozumiem, czyścił pan długopis”, a jeśli mówi, że wycierał nos, oddziałowa komentuje: „Rozumiem, wycierał pan nos”, po czym kiwa mu ładnym siwym koczkiem, posyła mu ładny uśmieszek, obraca się na pięcie i znika w dyżurce, a on jeszcze długo stoi i duma, do czego naprawdę posłużył się chusteczką.

      Harding znów zaczyna dygotać i wtula głowę w ramiona.

      – Nie. Nie potrzebuje oskarżać. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i dyskusji słyszałeś, żeby choć raz mnie o coś oskarżyła? A przecież czułem się, jakby mnie oskarżano o tysiące rzeczy, o zazdrość, o paranoję, jak również o to, że w łóżku nie potrafię zadowolić żony, że łączą mnie intymne stosunki z innymi mężczyznami, że trzymam papierosa w afektowany sposób, a nawet – tak to przynajmniej odebrałem – że między nogami nie mam nic oprócz kępki włosków, w dodatku złocistych i miękkich jak puszek! Twierdzisz, że chce nam oddziobać jądra? Nie tylko! Nie tylko!

      Nagle Harding milknie i pochylając się do przodu, ujmuje dłoń McMurphy’ego w obie ręce. Twarz ma dziwnie przekrzywioną, a przy tym wyszczerbioną i fioletowoszarą jak rozbita butelka po winie.

      – Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?

      Puszcza dłoń McMurphy’ego, siada głębiej w fotelu, zakłada nogę na nogę i zaciąga się mocno papierosem. Wyjmuje go z wąskiej szpary uśmiechniętych ust i znów zaczyna się piskliwie śmiać – iii-iii-iii – jak gdyby wyciągano z deski gwóźdź.

      – McMurphy… przyjacielu… nie jestem kurą, jestem królikiem. Lekarz jest królikiem. Cheswick jest królikiem. Billy Bibbit jest królikiem. Wszyscy tu jesteśmy królikami, w różnym wieku, w różnym stopniu, i kicamy sobie po świecie z disnejowskiej kreskówki. Och, nie zrozum mnie źle; nie jesteśmy tu dlatego, że jesteśmy królikami – bylibyśmy nimi wszędzie – ale dlatego, że nie umiemy się z tym pogodzić. Potrzebny jest nam taki wielki, silny wilk jak oddziałowa, żeby nauczyć nas moresu.

      – Człowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumieć, że gotów jesteś czekać bezczynnie, aż ten siwy babsztyl wmówi ci, że jesteś królikiem?

      – Nie wmówi, nie. Ja urodziłem się królikiem. Wystarczy spojrzeć. Oddziałowa ma tylko sprawić, żebym czuł się szczęśliwy w tej roli.

      – Do licha, nie jesteś królikiem!

      – Nie? A więc skąd te długie uszka, ruchliwy nosek i puszysty ogonek?

      – Gadasz jak wariat!

      – Jak wariat? Trafne spostrzeżenie.

      – Niech cię diabli, Harding, nie to miałem na myśli. Nie jesteś wariatem. Chciałem tylko… Cholera jasna, aż sam się nie mogę nadziwić, że tacy jesteście normalni. Żaden z was nie jest bardziej szurnięty od pierwszego lepszego palanta z ulicy…

      – A tak, od pierwszego lepszego palanta…

      – Żaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakieś zahamowania i… jesteście troszeczkę…

      – Podobni do królików, tak?

      – Odchromol się z tymi królikami! Niech cię licho, nie jesteście podobni do żadnych królików!

      – Panie Bibbit, proszę pokicać po sali, żeby pan McMurphy mógł się sam przekonać. A pan, panie Cheswick, gdyby był pan tak łaskaw nastroszyć futerko…

      Billy Bibbit i Cheswick przemieniają się na moich oczach w skulone białe króliki, ale za bardzo się wstydzą, by spełnić polecenie Hardinga.

      – Jacy są nieśmiali! Czy to nie urocze? A może wstyd im, że się nie ujęli za przyjacielem? Może dręczą ich wyrzuty sumienia, że znów dali się zastraszyć oddziałowej i prowadzili za nią przesłuchanie? Uszy do góry, przyjaciele, nie macie się czego wstydzić. Postąpiliście słusznie. Obrona przyjaciół nie leży w naturze królików. Byłoby to nierozsądne. Zachowaliście się mądrze; tchórzliwie, lecz mądrze.

      – Słuchaj no! – woła Cheswick.

      – Nie masz się o co złościć. To szczera prawda.

      – Słuchaj no, Harding, nieraz mówiłem to samo o starej Ratched, co teraz McMurphy.

      – Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwoływałeś. Przestań się oszukiwać, też jesteś

Скачать книгу