Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 87
– Patrzcie państwo – zaśmiała się pani Barbara. – Nie masz przecież jeszcze szesnastu lat i bardzo ci ładnie w takiej krótkiej sukience. Ja do osiemnastu lat chodziłam krótko.
– Jeżeli nie jestem za młoda, żeby siedzieć z gośćmi – dowodziła Oktawia, nie słuchając – to nie jestem za młoda do długiej sukni.
Miała ona wartki i niecierpliwy temperament, domagała się już na każdym kroku miejsca przy biesiadnym stole życia i gotowa była do ofiarnych zabiegów i wysiłków, by je sobie zapewnić.
– Mamusia chce, żebyśmy były wciąż małe. Mamusia wstydzi się przed znajomymi, że nas ma takie duże – skarżyła się rozgoryczona. – A mnie złość na to bierze.
– Jak możesz się tak o matce wyrażać – zgromiła ją pani Barbara.
– A ja, żeby mnie ubrali nawet w suknię z ogonem i chcieli posadzić na pierwszym miejscu, to i tak bym do tych gości nie wyszła – odezwała się z kąta Sabina, która znów lubiła zaznaczać swoje istnienie, swą odrębność i niepodległość. Dla tego celu gotowa była niejednego się wyrzec.
– Przecież goście to nuda śmiertelna – dodała z wyższością.
– A mama prędko przyjdzie? – zagadnęła pani Barbara.
– Już idzie – oznajmiła Oktawia, usłyszawszy chrobotanie klucza w zatrzasku.
Teresa nadeszła w istocie z naręczem kwiatów, które rzuciła na stół, by się z siostrą przywitać. A mimo że witała ją uśmiechem, raptem skrzywiła się spazmatycznie i łzy jej pociekły z oczu.
– Co ty, Terenko? – przestraszyła się pani Barbara.
– Ależ nic – rzekła, wycierając oczy i śmiejąc się nadal. – Te łzy nie należą do rzeczy. Starzeję się i nerwy mi wypowiadają posłuszeństwo.
Pani Barbara dawno nie widziała Teresy, a z tego, co mówiono ostatnio o jej zdrowiu, wyobrażała ją sobie istotnie źle wyglądającą i zaniedbaną. Ale Teresa wyglądała bardziej pociągająco i elegancko niż kiedykolwiek. Daleka od prawidłowej bez zarzutu piękności, miała zawsze postać czyniącą życie dla tych, co na nią spojrzeli, upajającym. Pani Barbara patrzyła na nią, ciesząc się nią i pyszniąc, a jednocześnie czuła w sobie dreszcz niejasnego zatrwożenia, które od jakiegoś czasu dołączało się zawsze do jej podziwu dla siostry. Miała nawet w głębi duszy jakby lekką pretensję, że siostra trochę nie zbrzydła, nie postarzała. Przecież dla niej byłaby i wtedy jednako miłą, jedyną.
Teresa prosiła ją o pozostanie na wieczór, ale pani Barbara nie dała się na to namówić.
– Gdy widzę cię śród ludzi – rzekła – to tak samo, jakbym nie widziała cię wcale. Tak że uciekam, ale zobaczyć się z tobą muszę. Tylko powiedz, jak, kiedy? Podobno znów dokądś jedziesz?
– Zabieram dziewczynki i jadę na całe lato na Litwę. Chcę się zakopać na wsi, tak żeby mnie oko ludzkie nie widziało ni ucho nie słyszało. Ale czekaj, przyjadę do was jutro albo pojutrze.
– Dobrze. Tylko, prawda, jutro przyjeżdża Daleniecki, to znów będziesz wolała rozmawiać z nim niż z nami. Znów nic z ciebie nie będę miała.
– Daleniecki? – wzruszyła ramionami Teresa. – Cóż on mnie może obchodzić. On będzie sobie zajęty swoim, a my – swoim. Wcale go możemy nie widzieć.
– No to dobrze, no to dobrze – powtarzała pani Barbara owładnięta wzruszeniem.
Nastąpiło milczenie.
– Mamusiu – rzekła Oktawia czekająca z niecierpliwością na tę przerwę w rozmowie. – Ja zaniosłam sukienkę do pani Bonnard i ona mówi, że koniecznie trzeba podłużyć.
– Pozwólże jej podłużyć tę sukienkę – wstawiła się pani Barbara – ona tu aż płakała, biedaczka.
– Masz tobie – zaśmiała się Teresa, trochę zakłopotana. – Mamy z moimi córkami niejednakowe gusty. Podług mnie, wyglądasz w długiej sukience jak dziewczynka z ochronki. Zresztą na dziś pani Bonnard i tak nie zdąży.
– Zdąży! Ona już spruła obrąbek. Ja zaraz tam pójdę i razem prędko skończymy – wykrzyknęła Oktawia, po czym natychmiast znikła.
– A więc już na wszelki wypadek spruła obrąbek – westchęła Teresa. – Mam przedsiębiorcze córki. Ale to dobrze. Z tą energią lepiej sobie dadzą radę na świecie niż my z naszymi ładnymi twarzami.
– Ach – rzekła pani Barbara z porywczą prawdomównością. – Oktawia posądza cię, że się wstydzisz takich dorosłych córek.
Teresa poczerwieniała i nic nie mówiąc, teraz dopiero zaczęła się rozdziewać z płaszczyka i kapelusza. Jej ciemne włosy rozrzuciły się przy tym młodzieńczo po jasnym czole, a ona je odgarnęła ruchem, który sprawił, że przed oczyma pani Barbary Piotruś stanął nagle jak żywy. I spojrzała też tak, jak patrzył Piotruś. Kolor oczu był inny, błękitny, i cała Teresa wydała się nagle pani Barbarze jakby ciemnoniebieska, ale spojrzenie było jak u Piotrusia. Panią Barbarą wstrząsnęło to odkrycie. Piotruś był podobny nie do niej, był podobny do Teresy i Bogumiła! Ugodziło ją to, jakby jej kto jeszcze raz odebrał na nowy sposób utraconego syna. Teresa i Bogumił zdawali się być jego rodzicami, a siebie ujrzała porzuconą, zepchniętą z drogi życia, raz na zawsze samotną. Zapragnęła co duch pędzić do domu, wstała i zaczęła się żegnać.
– Nie posiedzisz ze mną jeszcze trochę? Nic mi nie mówiłaś o twojej małej. Czy zawsze taka ucieszna?
– Waśnie dlatego muszę wracać, że Agnisia została sama z tą zwariowaną Rozalią – broniła się pani Barbara. – A już się robi ciemno.
– Prawda, że to już prawie ciemno – rzekła Teresa. – Psujesz oczy, kochanku – zwróciła się do młodszej córki, która wciąż wyszywała. – Już za ciemno na wyszywanie.
– Wiem, i właśnie miałam sama przestać – rzekło dziecko z naciskiem. I chcąc zaznaczyć, że nie na polecenie matki przerywa, szyło dalej. Dopiero gdy rada matczyna przebrzmiała i zatarła się w dalszej rozmowie pań, Sabinka wstała, poskładała robotę i wyszła.
Pani Barbara nagle zlękła się rozstania z siostrą.
– Po co ty masz jechać na Litwę? – zawołała. – Przyjedź na lato do nas. W Krępie tyle razy nam obiecywałaś, że przyjedziesz na dłużej.
Teresa pokręciła w milczeniu głową. I rzekła, a nawet stęknęła prawie z wysiłkiem:
– Nnnnie… nie mogę. Muszę jechać na Litwę.
A potem, jakby idąc myślą za czymś sobie tylko wiadomym, westchnęła ciężko:
– Och… Krępa… Krępa… Tam się wszystko zaczęło…
– Co się