Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 91
– Co masz mówić? Nic się już nie odstanie. Ja zresztą wiedziałem dawno… zawsze… że mnie nie kochasz. A i o tym… o tamtym człowieku słyszałem jeszcze dawniej, nim się z tobą zaręczyłem. Od Ładów. Ale było mi wygodniej dojść do wniosku, że to były dziecinne mrzonki. I ty sama… ty sama powiedziałaś „nikogo nie kocham”. Słusznie zostałem ukarany, żem jak smarkacz uwierzył.
– Nie mówiłam tego, by cię oszukać – jęknęła. – I to prawda. Nikogo nie kocham – prócz…
– Prócz?…
– Ciebie – zapłakała i uklękła, gdzie stała, z daleka od niego, pod ścianą, zupełnie pokonana. – Wróć – szlochała – wszystko ci wytłumaczę. Nie gniewaj się.
Potwornie ciężko było te słowa powiedzieć, ale musiała je powiedzieć. Rozpętało się w niej niebywałe uniesienie miłosne, które tak często wybucha pośród rozpaczy i strachu. O, czyżby on, taki wrażliwy na najlżejszy objaw jej tkliwości, miał pozostać nieczuły na ten ogień piekielny, który w niej nagle rozgorzał? Miałby zminąć się z tym, o czym wiedziała przecie, że zawsze marzył i marzył. Nie, nie pozostał nieczuły. Powtórzył kilka razy: – Ciebie… Ciebie… Po co ta komedia? Żeby potem było jeszcze ciężej na duszy? – Lecz gdy podszedł, by ją podźwignąć z ziemi, śmiertelnie zawstydzoną i gorejącą – wnet uwierzył i sam zapłonął, i wziął udział w tym, co nazywał komedią. Jakże miał nie wierzyć sercu, które tak biło, oddaniu, co tak było ofiarne i szczodre.
I tak zupełne, że pani Barbara bała się zbudzić z szaleństwa, w które popadli znienacka; wszakże będzie już wtedy tą, co zawsze, będzie się wstydzić i cierpieć. A tymczasem zbudziła się szczęśliwa i nie wiedząca, czemu była szczęśliwa. Czy że obdarzyła miłością tam, gdzie zawsze czuła się taka dłużna, czy że los oszukała, czy że strach ugasiła, czy że doznała radości, skąd nie było już na nią nadziei?
I co więcej, usposobienie to trwało, serce było niby ogród zewsząd otwarty, zadośćuczynienie dane Bogumiłowi nie nasyciło skruchy i potrzeby szczodrości. Czuła się jeszcze tak winną wobec Teresy. I kiedy zgodnie z obietnicą pojechali oboje w niedzielę do Kalińca, widząc ku swej radości, że są sami w swym kółku, wyznała:
– Tereniu, ty wiesz, jaką masz siostrę? Wyobraź sobie, ja zrobiłam Bogumiłowi scenę zazdrości o ciebie. Ale nie dziw się, nie dziw. Jesteś taka, że niepodobna uwierzyć, by się kto w tobie nie kochał. I skoro już tak jest, że mąż się musi kimś zachwycać, w kimś kochać, to, mój Boże, kimże się Bogumił ma zachwycać, jeśli nie tobą?
I w podobny sposób mówiła jeszcze przez chwilę, przeniknięta wiarą, że w tym wielkodusznym świetle szczerości nic się już nie może zaczaić na jej zgubę. Zresztą po dniach ostatnich wiedziała tyle nowego o uczuciach Bogumiła dla siebie. Przekonała się, że niczym nie podsycane, nie naprzykrzyły mu się, nie gasły, były coraz to potężniejsze. Mogła wyzywać los, mogła wszystko stawiać na szalę. A gdyby ją to miało nagle omylić, to niechajże! Byle przebrnąć przez to z weselem, dumnie, jak ktoś, kto nie lęka się udzielić nieprzebranego skarbu! A nawet – raczej wszystko utracić niż żyć przez chwilę z tym uczuciem pogardy dla siebie, które miała wtedy po tych jaśminach. I już chciała wykrzyknąć: – A jeżeli się naprawdę kochacie – gdy Teresa i Bogumił sami popadli w wesołość i w nieszkodliwe żarty. Teresa ucałowała Bogumiła w sposób prawdziwie rodzinny i powiedziała:
– Masz więc, ty niegodziwa Barbaro, masz za twą zazdrość. Dobrze ci ona zrobi, bo już byłaś taka zarozumiała. Ale uspokój się, wszyscy wiedzą, że Bogumił świata nie widzi za tobą.
Nadszedł Lucjan Kociełł i musiano mu wśród śmiechu streścić, o czym się mówi. Przyświadczył zdaniu żony.
– A tak – rzekł – chcieliśmy go tu kiedyś zatrzymać wieczorem na karty, drożył się jak panienka, aż pastor Wenorden powiada: z panem Niechcicem tylko nie zaczynajcie. On się zawsze śpieszy do żony.
Pani Barbara przeczyła tryumfując, a Teresa spojrzała na męża i wnet on stał się główną osobą chwili.
– Och – rzekła – Lucjan się niesłusznie obwinia. Tak wygląda, jakby rzeczywiście ciągnął drugich do hulatyki[166].
A gdy i dziewczynki przyszły na podwieczorek, powiedziała do nich wzruszona, prawie przez łzy:
– Pamiętajcie wy, córy, że wasz ojciec jest skarbem.
Zdawała się chcieć także czemuś zadośćuczynić.
Po podwieczorku przyszli Ostrzeńscy, by pożegnać odjeżdżającą nazajutrz Teresę, i natychmiast zagrano w winta. Gdyż o ile Lucjan nie wychodził z domu, to lubił mieć na miejscu chociaż karty.
Pani Barbara doszła wtedy do szczytu. Zostawiła Teresę i Bogumiła zabawiających się w szarady z panienkami i poszła odwiedzić matkę. Wieczór był taki piękny, tyle blasku złotego na niebie – jerzyki kwiliły wysoko ponad miastem. Szła, śpiewając półgłosem, myślała, że będzie teraz prowadzić inne życie, stanie się wesołą, pogodną, jak za młodu. I wróciła tak samo śpiewając, była porywającą, z ogniem zwycięstwa w swoich srebrzystych oczach. Gdy się zbierali w przedpokoju do drogi, usłyszała, jak Michalina Ostrzeńska powiedziała w salonie:
– A więc chwała Bogu wyszła już z tego stanu, w który popadła po śmierci dziecka. Widzieliście wy ją? Po prostu inna kobieta.
– Coś ty wyprawiała? – śmiał się Bogumił. – Jesteś półdiablę weneckie[167].
Pani Barbara badała spod oka, czy nie skrywa on czegoś pod śmiechem. Ale w oczach jego, gdy spojrzał, było tylko oczekiwanie na bliską godzinę szczęścia.
18
Mleczarz, który nazajutrz zabrał dla Teresy na drogę róż z Serbinowa, zapytany potem w domu, czy zdążył z kwiatami, gdyż Teresa miała wyjechać ranną kurierką, oznajmił, że zdążył, ale że pani Kociełłowa dziś jeszcze nie wyjedzie. Nie wiedział, dlaczego, bo chodził na Dziadowe Przedmieście[168] bardzo rano. Kobieta, co tam posługuje, mówiła tylko, że jej nie kazali śniadania dawać na siódmą, jak było zamówione, bo panią głowa boli i pojedzie aż może dopiero jutro.
Pani Barbara powtórzyła to Bogumiłowi.
– Ją często głowa boli – rzekła – a wtedy jest do niczego.
I nie przejęła się zbytnio, ale po pewnym czasie ta wiadomość zaczęła jej nieznacznie dolegać. Teresa od jakiegoś czasu jest pełna niespodzianek. A nuż zmieni postanowienie i wcale nie wyjedzie. I pani Barbara uczuła, że lęka się tej możliwości. Nie była pewna, czy wspaniałomyślne uczucia, którymi się ostatnio powodowała, wystarczą jej na długo. Już dziś rano czuła powracający przedsmak strachliwych domysłów i podejrzeń, ale myślała: „Teresa pojedzie, a to się tu wytrawi”. Zaś w dalszej przyszłości zawsze człowiek widzi siebie zdatnym do ułożenia wszystkiego jak najlepiej.
Ale co będzie teraz, jeżeli Teresa zostanie, a może przyjedzie do nich? Zaczęła się pomału przygotowywać do tej myśli i nawet wreszcie dźwignęła się na duchu. – Tak