Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 94

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

być temu winien?

      – Ja – szepnęła pani Barbara, błysnąwszy mściwym spojrzeniem. – Ciągle mi się, wiesz, zdaje, że ta śmierć – to kara boska na mnie za to, że jestem taka… to jest, że nie jestem taka, jak być powinnam… że jednym słowem…

      Nie dodała nic więcej, ale Bogumił wiedział, co miała na myśli.

      – Jakaś ty zarozumiała – rzekł ostro. – Myślisz, że Bóg, jeśli jest, ugodziłby na raz tylu ludzi, zasmucił tyle serc i uśmiercił taką słodką istotę po to tylko, żeby ciebie ukarać za jakieś głupstwa, a choćby nawet za jaki wielki grzech? Zostaw lepiej tę biedną zmarłą w spokoju i nie dociekaj tak chytrze wyroków losu.

      Pani Barbara spojrzała na niego z wdzięcznością. O, jakim balsamem były dla niej te szorstkie, stanowcze słowa.

      – Prawda – pomyślała natychmiast – wszakże i Teresa mogła o mnie kiedyś skrycie myśleć lub mówić co złego. Może nawet kiedy bez mojej wiedzy nieładnie wobec mnie postąpiła? A czyżby z tego powodu zasługiwała na karę? Takich rzeczy nie można we wzajemnym stosunku, choćby najlepszym, uniknąć. I ależ oczywiście, że ze strony Tereni było to samo! Wszak była ona jednak zalotną, była nią i wobec Bogumiła, nie żałowała sobie spojrzeń, uśmiechów, ani myśląc, czy to kogo boli. Zatem wszystko w porządku. O, jak to dobrze mieć nie tylko samą siebie na myśli, jaka to ulga, gdy ze złej czy z dobrej strony wziąć drugiego człowieka pod uwagę. Któż to jej mówił kiedyś, że tak się czynić powinno? Prawda, przecież to właśnie Terenia była takiego zdania.

      Lecz mimo te wszystkie wyrównujące, pocieszające myśli pani Barbara nie mogła się obronić od poczucia, że winy Teresy nie mogły mieć tego znaczenia, tej wagi, co grzechy przez nią, Barbarę, popełnione. I zresztą nie chciała widzieć Teresy winną. Nie, to było ucieleśnione dobro, czyż inaczej można by tak po niej cierpieć i płakać? Nagle, jakby wykrzyknięte przez kogoś, rozległy się w pamięci pani Barbary słowa:

      – „Gdybym umarła, to w komodzie… nie, nie w komodzie…” Co to takiego? Jezus Maria! Przecież to Teresa mówiła do niej przed śmiercią takie słowa. Co one znaczyły? Może Teresa chciała jej powierzyć jaką tajemnicę. Co miała w tej komodzie? Nie, nie w komodzie, przecież powiedziała potem, że nie w komodzie… A jednak trzeba było chyba zajrzeć do tej komody. Że też ona mogła o tym zapomnieć! Lecz nawet gdyby pamiętała, czyż miała była zacząć ni stąd, ni zowąd szperać w rzeczach Teresy? Nie, doprawdy, tego sobie nie trzeba wyrzucać. I już przestawała się męczyć na ten temat, gdy błysnęła jej myśl: – A nuż to było coś, co jednak dotyczy Bogumiła! Nie, czyżby w takim razie Terenia jej to chciała powierzyć? Ale rozsądek nie był w stanie powstrzymać natłoku pytań i przypuszczeń wołających: – Czemu nie? a jeśli? – a może właśnie. I pani Barbara siedziała wciąż, nie ruszając się, w kancelarii, w której utknęli, i kiwała się z lekka, na nowo przeniknięta uczuciami strachu, obrazy i winy.

      – Cóż tak nic nie mówisz, kochaneczko? – zapytał w końcu Bogumił, ocknąwszy się z własnej zadumy.

      – Tak sobie rozpamiętywałam – odparła roztargniona. – I nic. Myślę, że masz słuszność. Masz słuszność.

      A po chwili dodała:

      – Wiesz, ja wezmę flanców i pojadę jutro do Tereni. Nasadzę jej astrów i lewkonii. Mam to jeszcze w inspektach. I dowiem się, co tam słychać u biednych dziewczynek.

      Bogumił radził, żeby poczekać nieco, gdyż mogiła jeszcze nie urządzona i nie będzie gdzie sadzić. Pani Barbara przyznała mu rację, a zresztą powstrzymały ją też inne okoliczności. Była zaziębiona, tak że musiała nawet trochę poleżeć, potem Agnisia czegoś gorączkowała; minęło więc sporo czasu, nim się dało pojechać do Teresy.

      Lucjan był człowiekiem czynnym, z niczym niezwlekającym, i pani Barbara zastała mogiłę bardziej urządzoną, niż się mogła spodziewać. Stanowiła ona rodzaj równego z gruntem placyku otoczonego żelazną barierką i zasianego prawdopodobnie trawą, która jednak jeszcze nie powschodziła. Ale w głowach był już nawet umieszczony pomnik: złom[170] różowoszarego granitu z czarnym napisem. Po obu stronach kamienia stała zieleń w doniczkach. Pani Barbara patrzyła uradowana, bardzo jej się to podobało, nie lubiła pretensjonalnych ani kunsztownych pomników i cieszyła się, że Lucjan okazał tyle dobrego smaku. Z ożywieniem, prawie wesoło zaczęła sadzić kwiaty, jakby to miejsce było tylko nowym, bardziej niż inne obchodzącym ją terenem zabiegów i pracy. Potem stanęła w zadumie i usiłowała sobie uprzytomnić, że stoi nad grobem Teresy.

      Na cmentarzu rosły wysokie drzewa, a w nich tuż nad głową pani Barbary drozd-śpiewak wygwizdywał ochoczą, prawie skoczną piosenkę. I dopiero ten śpiew śród zieleni pozłoconej słońcem rozżalił panią Barbarę. Uklękła i płakała, że już żaden z tych dźwięków życia, żaden z tych blasków świata nie będzie przenigdy usłyszany, nie będzie zobaczony ani przez Teresę, ani przez Piotrusia. Nie siebie tym razem żałowała, nie sama zdawała się sobie pokrzywdzona przez śmierć tych dwojga – ich miała w tej chwili za niepowetowanie skrzywdzonych.

      Gdy potem, wycierając oczy, zwróciła się ku wyjściu, ujrzała, że sąsiednią ścieżką szedł ku grobowi Teresy ktoś wysoki, niemal wiotki, i znajomy. Znajomy w taki sposób, że razem z mignięciem tej postaci gorący dreszcz przeniknął panią Barbarę i przyśpieszyła kroku, jak gdyby uciekała. Wnet jednak stanęła i obejrzała się, ale wysmukłej postaci nie było już widać, gęsta zieleń ją skryła.

      – Czy to możliwe – myślała zaskoczona. – Nie, mnie się przywidziało. – Stała, wahając się, czy iść dalej, czy wrócić, czy sprawdzić, czy poczekać. Na koniec wyszła jednak za bramę, to się ociągając, to śpiesząc, wciąż przy tym powtarzała: – Nie, mnie się przywidziało – ale co za szalone podobieństwo – co za podobieństwo!

      W domu Kociełłów Lucjan sam jej otworzył.

      – O – powiedział – jak to dobrze, Baszko – tak ją nazywał – że jesteś. Miałem do was właśnie pisać. Nie mogę się z tobą przywitać, bo porządkuję papiery i książki i jestem strasznie brudny. Rozgość się, a ja pójdę się umyć. Dziewczęta wyszły.

      Pani Barbara siedziała i rozglądała się po pokoju z tym uczuciem dławiącego zdumienia, jakie budzi po każdej śmierci człowieka niema trwałość przedmiotów.

      Gdy Lucjan wrócił, siedzieli długą chwilę w milczeniu przerywanym półsłówkami, nie umiejąc podjąć rozmowy w tak zmienionych okolicznościach. Na koniec pani Barbara rzekła:

      – Mówiłeś coś, że miałeś do nas pisać?

      – A tak – przypomniał sobie Lucjan – i w strasznie ważnej sprawie. Przenosimy się do Częstochowy.

      – Ale niemożliwe!

      – Owszem. Rzuciłem posadę. Zakładam wielką cementownię. Spółka, ma się rozumieć. A sam osobiście będę prowadził biuro w Częstochowie. W ogóle postanowiłem się całkowicie przerzucić na tego rodzaju interesy.

      – Zawsze miałeś do tego pociąg – szepnęła pani Barbara – ale czy nie za wiele ryzykujesz?

      – Ha, może – odparł, roześmiawszy się krótko, bez wesołości. – Jestem ryzykantem, to

Скачать книгу