Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 93

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

No, Tereńko – zawołała ochoczo – przywiozę ci śmietanki i maślanki. A co mam powiedzieć dziewczynkom? Chcesz może, by przyjechały? To je także przywiozę.

      Teresa odzyskała przytomność, ale była odurzona i z trudem tylko mogła zebrać i wyrazić swe myśli.

      – Dziewczyn-ki – powiedziała słabo i dosyć obojętnie.

      I nie ujawniła chęci zobaczenia dziewczynek. Zaczęła natychmiast ­szeptać:

      – Gdybym umarła… gdybym umarła, to w komodzie… Nie-nie-nie, nie w komodzie… nie w komodzie – powtórzyła prędziutko. I marszcząc brwi, spojrzała miłosiernie, jakby prosząc o pomoc.

      – Zapom-niałam – poskarżyła się i zaczęła od nowa: – Jakbym umarła…

      – O czym ty mówisz? – zaśmiała się z przymusem pani Barbara. – Jest ci lepiej. Doktór pozwolił ci pić maślankę. Ja właśnie po nią jadę. Ja ci na wieczór przywiozę maślanki.

      Teresa pokręciła przecząco głową i zaczęła raz po raz otwierać dłonie rąk, spoczywających na kołdrze, odwracając je ku górze gestem zdumionej bezradności. Pani Barbara nie mogła na to patrzeć. Wzięła ją za obie te ręce i ściskając je, rzekła:

      – Przywiozę ci pysznej maślanki, siostrunieczko.

      – Pysznej maślanki, pysznej maślanki – powtórzyła, jakby to było zaklęcie mogące odwrócić złe przygody.

      Wychodząc już, spotkała w drugim pokoju jednego z leczących Teresę doktorów, który był wielbicielem chorej. Chodził w tę i w tę stronę, gryząc jedną po drugiej kostki zaciśniętych w pięść palców.

      – Nie chce widzieć córek? – spytał, zatrzymawszy panią Barbarę.

      – W ogóle – dodał sam do siebie – nie znać, żeby kogo z rodziny chciała widzieć i mieć przy sobie. Nie pyta o matkę… To mi się nie podoba. Taka obojętność na doczesne stosunki…

      – Co też pan doktor mówi – przerwała pani Barbara oburzona. – Żeby miało być źle, toby właśnie chyba kazała przywieźć córki. Ale jest przecież dobrze.

      – Jest dobrze, naturalnie – powtórzył zdawkowo doktór.

      W drodze pani Barbara odzyskała zachwianą w ostatniej chwili otuchę. – Nie może przecie umrzeć ktoś, dla kogo się jedzie szosą ładnie do domu po maślankę. – I myślami opowiadała już Bogumiłowi oraz dziewczynkom dzieje ostatnich dni, a tak opowiadana choroba Teresy stawała się czymś przebrzmiałym, zażegnanym, nierzeczywistym.

      Przyjechawszy jednak na miejsce, pani Barbara nie była już tak dobrej myśli i nie potrafiła wlać ducha w żądnych wiadomości domowników.

      Gdy po ciemku już wyruszyła z powrotem, czuła w całej sobie febryczne gorąco.

      – Nie denerwuj się – prosił Bogumił. – Ja jutro rano wezmę dziewczynki i przyjadę. Wszystko będzie dobrze.

      – Ja się nie denerwuję – odparła – tylko nie wiem, czy te butelki ze śmietanką i maślanką dobrze zakorkowane. Czy mi się nie wyleją.

      Butelki były dobrze zakorkowane, ale pani Barbara nie zastała już siostry przy życiu. Teresa umarła w godzinę po jej odjeździe.

      – Pewno – szeptała, zanosząc się od płaczu pani Barbara – nie zastrzyknęliście kamfory, pewno nie było doktora.

      Zapewniano ją, że, owszem, doktór był, kamfora była zastrzyknięta. Był też i ksiądz – matka i posługaczka zakrzątnęły się, by go sprowadzić – ale dokonał tylko ostatniego namaszczenia, gdyż Teresa konała nieprzytomna. Lucjan z płaczem pokazywał pani Barbarze stłuczoną ampułkę od kamfory.

      Nazajutrz od rana mieszkanie napełniło się ostrożną, milczącą krzątaniną. Niekiedy tylko czyjś zbrzęknięty od płaczu głos wyrywał się spomiędzy szeptów nieco bardziej donośnie.

      – Gdzie ktoś położył świece? – pytano.

      – Trzeba tym ludziom pokazać – mówiono – jak mają zieleń rozstawiać.

      W pokoju dziewczynek słychać było szmer tnących materiał nożyczek. Pani Barbara z szyjącą po domach kościstą i anemiczną krawcową i z Francuzką Bonnard przyrządzała naprędce żałobę dla Sabiny i dla Oktawii.

      Bogumił wyszedł na miasto z Lucjanem, aby pomóc mu załatwić formalności. Daniel i jego dwaj synowie, Anzelm i Janusz, przyszli na krótko przed wyruszeniem pogrzebu i zatrzymali się w sieni. Chłopcy spoglądali od czasu do czasu na swe żałobne przepaski, badając następnie spod oka wrażenie, jakie one czyniły. Drzwi mieszkania stały otworem i na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi, zarówno tych, co przybyli na pogrzeb, jak obcych, którzy chcieli zobaczyć nieboszczkę.

      Pokój, gdzie niedawno żegnano tak wesoło Teresę przed jej zamierzonym wyjazdem na Litwę, był teraz przyciemniony, a pośrodku spoczywała zmarła, gotowa do znacznie krótszej, lecz niepowrotnej podróży.

      Pogrzeb miał się odbyć prosto z domu na cmentarz. Długo czekano na księdza, ale wreszcie kondukt wyruszył. Lucjan Kociełł był honorowym prezesem straży ogniowej, toteż idąca na przedzie muzyka strażacka uderzyła przeciągle w trąby i flety, gdy tylko karawan zaczął z wolna kołatać po bruku. Mnóstwo róż i jaśminów, wstrząsanych z lekka jazdą po kamieniach, okrywało trumnę i roniło wonne płatki na ziemię. Po obu stronach wozu szli strażacy z palącymi się pochodniami.

      A tak, znowu jedno z dzieci tej ziemi, urodzone śród jęków i krwi, odbywało swą podróż do grobu śród kwiatów, przy ogniach i muzyce, jakby wiekami uświęcone przekonanie bliźnich teraz dopiero wiodło je tryumfalnie do bram prawdziwego żywota.

      19

      Bogumił i Barbara wrócili do domu z pogrzebu Teresy, weszli i w pierwszym pokoju, w kancelarii, zatrzymali się, nie mając siły iść dalej. Własne mieszkanie wydało im się też cichsze i pustsze po tym zgonie. Bogumił usiadł przy biurku, jakby było coś pilnego do roboty, a pani Barbara, spojrzawszy na jego pobladłą twarz, nagle rzekła:

      – Czemużem ja nie umarła. Ja, której nikt nie kocha, po której nikt by przynajmniej nie płakał.

      Bogumił zebrał siły i powiedział z uśmiechem:

      – Nikt? A za kogóż ty mnie masz? To, że ja bym płakał, to ci nie dosyć?

      Nie wiedziała na pewno, czy to byłoby dosyć, lecz ją te słowa pokrzepiły, zmniejszyły jej żal nad sobą.

      – Nie słuchaj – rzekła. – Tak mi smutno, że mówię od rzeczy. Ale to jest prawda, że ci, co najwięcej warci są żyć, umierają za młodo. Wszyscy najlepsi, najmilsi.

      – Może prędzej zarabiają sobie na coś lepszego niż to nasze tutejsze życie – odparł, nie bardzo wiedząc, co ma przy tym na myśli.

      – Nie – rzekła –

Скачать книгу