.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 90
Rozumiała, o, rozumiała aż nadto dobrze, co czuł Bogumił dla Teresy. Wiedziała doskonale, że nigdy nie szukali żadnego sam na sam. Ale już by wolała, gdyby Bogumił wyznał, że się ze sobą całowali, niż ten stan rzeczy pełny nieuchwytnych rozległych możliwości. Jej własne stosunki z Bogumiłem wydawały jej się czymś rubasznym i nędznym, i błotnistym w świetle tego zachwytu, którym zapewne promienieli ci dwoje. O, bo i Teresa była wzajemna. Nie darmo tak ręce do niego wyciągnęła za te jaśminy, nie darmo mówiła wtedy w Kalińcu: „Krępa… Krępa”.
Obraz tych uczuć nie zasilony żadnymi wyraźnymi faktami stawał się w jej myśli coraz to bardziej podobny do jej własnych dawno minionych przeżyć. Poczuła na nowo w całej pełni starą zakrzepłą ranę. Józef Toliboski i ona płonęli do siebie kiedyś taką niewyznaną miłością! Zły los to zniweczył, a ona mogła to znosić tylko, łudząc się, że takich rzeczy w ogóle już nie ma na świecie. I wystawiwszy sobie skrytą miłość, jaką mogą odczuwać do siebie Teresa i Bogumił, nie utratę Bogumiła opłakiwała, ale jakby potwierdzającą się na nowo utratę Józefa Toliboskiego.
Lecz to było nie wszystko – ta sprawa miała łbów niby hydra!
Wielka miłość Bogumiła starła była niektóre przynajmniej kolce tamtego starego cierpienia, te, co wyrastały z upokorzonej dumy. Jej wyjście za mąż nie było nadzwyczajnym tryumfem, a jednak ileż to razy w uciążliwych momentach krzepiła ją myśl, że dokonała pewnego rodzaju odwetu. I że gdzieś daleko, daleko we wsi Borownie Józef Toliboski wie, słyszy, widzi, zazdrości i żałuje. A odkąd się tu przenieśli, owo Borowno jest stosunkowo tak blisko, niecałe dziesięć mil od Kalińca; i właśnie teraz, kiedy wiadomości o niej mogą naprawdę dotrzeć do Józefa Toliboskiego, jej odwet miłosny miałby się okazać tak kruchy?! I zdawało się jej nieszczęsnej, że ten, którego w listach do Teresy nazywała kiedyś gwiazdą brylantową swojego życia, wie już wszystko, widzi i dzisiejsze jaśminy, i jak Bogumił ją opuszcza, jak zajęty jest inną; widzi to jak żywe świadectwo, że ona jest, że była zawsze niegodna czyjejkolwiek miłości.
To nią miotało, a Bogumił powtarzał swoje: „kochasz mnie, boś zazdrosna” i bezwiednie podżegał ją tylko, by wyjawiła prawdę, by położyła kres jego krótkowzrocznej radości.
Doprowadzona do rozpaczy niemożnością wyjścia z zamętu, zawołała, męcząc się coraz bardziej:
– To straszne! Ja nie wiem, jak ja mam znieść to wszystko! – I nagle, jakby jej trudno było znieść nie tylko własną rozterkę, ale i przedmioty leżące dookoła, chwyciła ze stołu swoją podróżną torebkę i rzuciła nią z całej siły o ziemię.
Bogumił nie śmiał przez mgnienie się ruszyć, zdawał się wprost nie wierzyć własnym oczom, ale wreszcie schylił się i podniósł torebkę.
Brała go wprost litość nad stanem pani Barbary.
– No, cicho. Nic nie szkodzi – przemawiał do niej. – Nic się nie stało. I pomyśleć, że to ja tego wszystkiego narobiłem. Nigdy nie myślałem, że ciebie może tak obejść, co ja głupi uczynię. Już będę teraz uważny. Ale upewniam cię, że nie masz, jedyna, powodu do zazdrości. Czyż ty tego nie wiesz od dawna, że nie potrzebujesz być o nic i o nikogo zazdrosna? Upewniam cię, upewniam – powtarzał sam nie wiedząc, czy to mówi miłość, czy dobroć.
Pani Barbara miała już tego dosyć.
– Przestań! Przestań! – nakazała, ściskając zęby. – Nie domagaj się, żebym ci powiedziała, czego będę potem żałować. Więc dobrze, jestem zazdrosna. A ty myślisz, że co? Że to dowód miłości? Wiedz zatem, że ten, kogom kochała, mógł był nie wiem co zrobić, nie wiem kogo zasypywać kwiatami, a ja za jeden uśmiech wszystko bym jemu przebaczyła. Ale ja nie jestem zazdrosna i nie o ciebie mi idzie ani o to, co tam czujesz. Ja nie mogę znieść, żeby mówiono, że i ty mnie opuszczasz dla innej. Rozumiesz? Teraz wreszcie może przestaniesz powtarzać swoje „zazdrosna, zazdrosna”.
Nastało milczenie, śród którego Bogumił powiedział:
– Teraz wreszcie przestanę.
Potem przystąpił do biurka, przesunął na nim jakieś papiery i nagle śpiesznie wyszedł. Wyszedł z domu, słychać było, jak otwierał drzwi frontowe.
W pani Barbarze wszystko natychmiast ucichło. Lecz trwało to tylko mgnienie i jak bywa zazwyczaj, gdy po burzy nastaje chwila pogody, aby ustąpić stałemu dżdżystemu zachmurzeniu, zaczęły ją wnet nękać boleść i trwoga odmiennego rodzaju. Teraz dopiero stanęła wobec grozy, że Bogumił od niej odejdzie, a jeżeli nie odejdzie, to ona utraci w każdym razie jego serce. Niepodobna kochać potwora moralnego, jakim się czuła w tej chwili. I nie było jednego włókna w jej ciele ni jednego tonu w jej myślach i uczuciach, co by nie drżał przed opuszczeniem, które sobie samochcąc zgotowała.
– To ty podły, ty bez serca człowieku, doprowadziłeś mnie do tego upadku – wyrzucała Józefowi Toliboskiemu, ale nie mogła w sobie wzbudzić nawet pożądanej nienawiści. Wszystko, co spowodowało nieoczekiwane zajście, zdawało jej się teraz papierową chimerą, błędnym ognikiem na moczarach. Jedynie prawdziwym, jedynie ważnym było samo to zajście. I ono było klęską, nieszczęściem, zagładą. Raz po raz błyskało co prawda w świadomości pani Barbary coś w rodzaju poczucia wyzwolenia, jakby spaliwszy za sobą mosty, stanęła nagle znów u początku życia, mogąca je ukształtować na nowo. Lecz to ginęło wnet, zatopione pewnością, że uczyniła coś, czego konsekwencje przerastają jej siły, a nawet chęci. Otworzyła się przed nią pustka i ciemność, która gotowa była albo pochłonąć ją na wieki, albo stać się nowym światem i światłem. Lecz pani Barbara nie wierzyła, nie ufała ni sobie, ni temu, że z tej ciemności, którą sama wyzwała, można by co wykrzesać. Zresztą zbyt słabo zdawała sobie w tej chwili sprawę ze swego własnego istnienia, aby miała rozważać, na co ją stać lub nie stać. Istniała zaledwie o tyle, aby czuć mrowie i ciarki chodzące jej po rękach i po nogach, drętwienie skóry i jeżenie się włosów na głowie. Chciała wybiec za Bogumiłem, lecz nogi ją zawiodły. Chwytając się po drodze sprzętów, przeszła do sypialni, gdyż usłyszała, że Agnisia rusza się w swym łóżeczku. Dziecko zbudziło się i wspomniawszy widać, że nad wieczorem dostało ciastko pozostałe od podwieczorku z gośćmi, zaczęło powtarzać: – Mamusia, daj ciastku, daj.
– Cicho, cicho. Śpij, śpij – szepnęła pani Barbara i spróbowała zaśpiewać. Lecz głos jej nie dopisał, zaskrzypiał, wysechł. Urwała.
– Śpij, córuniu – rzekła. – Mamusia zaraz przyjdzie.
Dziecko zaszczebiotało, wymawiając każde słowo oddzielnie z namysłem i pytająco:
– Mamusia – Aisi – ciastku – da? – po czym nagle zasnęło.
Pani Barbara postała nad nim, a następnie, słaniając się, poszła do pokoju służby.
Służąca Nastka stała w koszuli przy łóżku i w brudnożółtym świetle kuchennej lampki zaplatała warkoczyk. Była już przy samym jego końcu, cieniutkim jak sznureczek. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, brew zmarszczoną.
– Gdzie się włóczy Rozalia, dlaczego nie jest przy dziecku? – zapytała słabym głosem pani Barbara i nie poczekawszy na odpowiedź, cofnęła się