Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 92

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

w towarzystwie ciotki i jej dziewczynek.

      Po południu Nastka, pieląca z panią Barbarą rezedę pod oknami, podniosła się i powiedziała, że ktoś jedzie dorożką z miasta. Obydwie patrzyły wyczekująco, a ciężkie lando[169] dorożkarskie toczyło się rzeczywiście ku zajazdowi.

      Przyjechały nim Oktawia i Sabina z walizką. Przestraszone i spłakane oznajmiły, że mamusia bardzo zachorowała i ojciec kazał im zaraz jechać do Serbinowa, gdyż jest obawa, czy to nie ospa lub nie tyfus. Pani Barbara zatrzymała dorożkę i zaczęła się ubierać, żeby jechać do siostry. Przez ten czas Oktawia opowiadała, że mamusia zaraz wczoraj po odjeździe gości dostała dreszczów i brała chininę. W nocy nie spała, a nad ranem zaczęły się mdłości i okropny ból głowy.

      – Nie płaczcie. Gospodarujcie tu z Nastką i z wujkiem. Pilnujcie Agnisi i nie dajcie Rozalii od niej odchodzić. I trzymajcie się ostro, moje kochane. Pan Bóg da, że wszystko będzie dobrze. Widzicie, jak to trzeba matkę szanować i kochać – upominała je pani Barbara i trzęsącymi się rękoma zawiązywała woalkę. Dziewczynki, pociągając nosami, podawały jej torebkę, parasolkę.

      Bogumił, po którego Nastka biegała w pole, nadszedł, kiedy już dorożka ruszała z miejsca. Pani Barbara wstrzymała ją na chwilkę.

      – Jadę – oznajmiła. – Przyślij po mnie konie jutro rano. Niech ci dziewczynki wszystko opowiedzą. Do widzenia.

      Jechała tedy. Kamienie i słupy telegraficzne opieszale sunęły wstecz, a dalsze plany, kępy zieleni, wioski na horyzoncie pełzły pomału naprzód.

      – Moi kochani, prędzej – błagała pani Barbara dorożkarza. – Szkoda – podżegała go – że nie wzięłam naszych koni. Byłabym już na miejscu.

      Zamykała oczy i myślała:

      – Granica serbinowska już blisko, już ją mijam, już pewno widać ­Pogórze…

      I spoglądała znienacka, lecz stojący na granicy krzyż śród krzaków tarniny był ciągle jeszcze przed nią, a Pogórza wciąż jeszcze nie było widać.

      Wtedy zbroiła się w cierpliwość i zwracała się myślami do Teresy.

      – Boże, Boże, skąd się to wzięło – dociekała – to chyba nic poważnego.

      I znów zaczynała rozmawiać z dorożkarzem:

      – Moi złoci – mówiła – czy wy widzicie już Pogórze?

      Mógł przecie dalej widzieć, siedział o tyle wyżej.

      Wkrótce i ona ujrzała owo Pogórze – siną wyniosłość, której ukazanie się na horyzoncie oznaczało, że Kaliniec już blisko. Łoskot grubych kamieni bruku i rozmaitość podmiejskich widoków sprawiły, że dorożka zdawała się teraz żwawiej posuwać naprzód. Kilkoro dzieci, zerwawszy się znad rynsztoka, biegło za pojazdem, chcąc się uwiesić. Inne wołały z daleka ku dorożkarzowi: – Batem ich! Batem! – Ludzie, zajęci swoim, snuli się w obie strony, dziad podwiązany pod brodę czerwoną chustką stał jak zawsze pod murem kościoła Bernardynów. Nic się tu nie zmieniło i pani Barbara poczuła się raźniejsza, jakby widziała w tym dowód, że i u Kociełłów nic takiego nie zaszło.

      Przed bramą domu, gdzie mieszkali, zobaczyła swego brata Daniela. Chodził tam i na powrót, jakby na kogoś czekał. Nie zdziwił się, ujrzawszy panią Barbarę, która odprawiła dorożkę i stanęła przed nim bez tchu, nie śmiąc pytać.

      – No – rzekł – przyjechałaś. Chwała Bogu. Idź tam, ale nie siedź długo. I, moja złota, wypraw stamtąd Michasię. Powiedz, że ja tu stoję i czekam.

      – Ale co jest Tereni?

      – Tereni? Miała mdłości i bóle w krzyżu, kto wie, czy to nie ospa.

      – To straszne, Daniu! Terenia miałaby dostać ospy?!

      – Tak, to straszne – potwierdził Ostrzeński z przekonaniem. – Ja już nóg po prostu nie czuję, wyobraź sobie – dwie godziny tu czekam, a ta szalona kobieta, ta Michasia, całą noc dzisiaj nie spała. Ani pomyśli, że ma, uważasz, synów, i to raz tylko szczepionych!

      Pani Barbara zdziwiła się tej nagłej trosce o synów, którymi Daniel mało się na ogół przejmował.

      On zaś nie panował już nad rozpaczą i prosił:

      – Przypomnij jej o synach. Może to ją wzruszy. Ja bym jej śmierci nie przeniósł. A takie tęgie jak ona strasznie łatwo się zarażają.

      – Daniu – rzekła pani Barbara – uspokój się. Przecie to Terenia jest chora. Powiedz lepiej, byłeś tam?

      – Byłem – odparł, nieco się opamiętawszy. – Ale nie widzę powodu, żeby tam ciągle siedzieć. Robicie tylko zamieszanie koło tej biednej Tereni. To jest wariactwo. Od tego są fachowcy, doktorzy, pielęgniarki. Jej może w końcu nic nie być, a wy powymieracie.

      Pani Barbara spojrzała na brata z litością i zdziwieniem. Wzruszyła ramionami.

      – Nie bądź dziwakiem – rzekła.

      – Ja tam już chodziłem! – wołał Daniel, idąc za nią do bramy. – Ale, uważasz, to nie ma żadnego celu. I słuchaj – prosił żałośnie – moja złota, moja jedyna, przyślij mi tu Michasię.

      W mieszkaniu pani Barbara zastała matkę, Danielową i doktorów, którzy przybyli na konsylium.

      – Tyfus lub zapalenie mózgu – szepnęła pani Michalina, ucieszywszy się na widok siostry męża.

      Pani Barbara czuwała wespół z matką i bratową przy Teresie całą noc i nazajutrz nie wróciła do Serbinowa. Dała tylko kartkę do domu, że zostaje, a potem co dzień wysyłała i odbierała wiadomości przez mleczarza.

      Po kilku ciężkich dniach gorączka cokolwiek się zmniejszyła i Teresa zaczęła odzyskiwać przytomność. Lucjan wypytywał doktorów, czy nastąpiło przesilenie, ale doktorzy zdawali się sami nic pewnego nie wiedzieć. Ociągali się z odpowiedzią, wciąż uparcie wracali do ręki chorej, badali tętno, zdwoili dawkę kamfory. Ostatecznie jednak orzekli bez zapału, że pewnego rodzaju przesilenie mogło w istocie mieć miejsce. Zastanawiali się nad tym, jak Teresę wobec tego odżywiać. Zalecili na razie dawać odrobinę śmietanki i może troszeczkę dobrej, świeżej maślanki. Pani Barbara strasznie się ucieszyła. Skoro mowa o takich rzeczach, znaczy wszystko jest dobrze. W dniach troski najmniejsza iskra nadziei zdaje się szczęściem bez granic, ale doznawszy tego szczęścia, pani Barbara już o nie drżała, gdyż zdawało jej się równie potężne, jak kruche. Zapragnęła z nim uciec, jakby w mniemaniu, że je w ten sposób utrwali. Zapytała, czy może spokojnie odjechać na kilka godzin na wieś. W takim razie przywiozłaby i śmietanki, i maślanki, i to takiej, jakiej w mieście się nie dostanie. Doktorzy odpowiedzieli, że naturalnie można jechać, w danej chwili nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zaczęła się więc gorączkowo zbierać do drogi, mówiąc sobie, że jeśli chce dalej pielęgnować Teresę, to musi wpaść do domu, sprawdzić, jak wszystko tam idzie, wydać zarządzenia i zabrać ze sobą różne rzeczy, gdyż wyjechała była jak stała, a nie wszystko umieli jej według żądania dosłać. W miarę jak chwila

Скачать книгу