Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 15

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen

Скачать книгу

Nie wiem. Może. – Nie umiałem zdać sobie sprawy ze swoich uczuć. – Przecież to głupstwo, prawda?

      – Nie wiem, Krzysieńku, na wszelki wypadek śpij spokojnie. Weź sobie jakąś usypiającą lekturę. Dobranoc.

      – Dobranoc. Dziękuję za ludzkie słowo.

      Musiała być w piżamie. Tusz z powiek zmyty i oczy lśniły spoza rzęs jak zielono-złota łąka. Objąłem poduszkę, mruknąłem na głos „pies ich targał” i starałem się zasnąć.

      Kilka następnych dni upłynęło całkiem możliwie. Nikt nie bił w szczękę i pomyślałem, że jeśli nawet komuś tam coś we mnie się nie podoba, to nie ma tragedii, da się z tym żyć. W pracy przykrości były w normie, nie zaproszono mnie na przykład na spotkanie z handlowcami indonezyjskimi, którzy odwiedzili naszą centralę, nie dostałem też pewnych zestawień liczbowych, do których zwykle dorabiałem komentarz liryczny, ale to też nie był żaden dramat, po prostu miałem mniej pracy. W biurze stosunki poprawne, chwilami nawet więcej niż poprawne, uprzejmość pani Flory, zwykle taka zimna, stała się nie wiadomo czemu bardziej ludzka, raz nawet wyraziła się pochlebnie o jakimś moim tekście reklamowym, Tadek Gawron, który dotychczas witał się ze mną niedbałym „cześć, stary”, teraz nigdy nie zapominał podać mi ręki, czasem nawet przydługo ściskał mi dłoń.

      Wiewiórki przez jakiś czas w Warszawie nie było. Znajdowała się w pewnym zakładzie dla trudnych dzieci, zbierała materiał do swojej pracy magisterskiej. Zadzwoniła jednak stamtąd do mnie, żeby mnie znowu spytać o samopoczucie. Powiedziałem, że wszystko jest okej i że na sylwestra zabiorę ją do Drezna na wycieczkę, którą organizuje nasza firma eksportowa, zamówiłem dwa miejsca. Będziemy się tarzać w złocie i zieleni, obiecałem. Jako kobieta i może też jako psychiatra zdołała się domyślić, że jest to jakaś obietnica erotyczna. Słyszałem, jak westchnęła po tamtej stronie drutu: „Krzysiu – powiedziała – postaram się stąd wyrwać jak najszybciej”.

      Zanim przyjechała, zadbano w biurze o to, żeby mi się w głowie nie przewróciło. Nie znalazłem swojego nazwiska na liście wyjeżdżających do NRD. Powiedziano mi, że zabrakło miejsc dla kilku kandydatów i zarządzono losowanie. Los okazał się niełaskawy dla mnie.

      – Kto jeszcze odpadł? – spytałem pulchnej pani Miśkiewiczowej. Zajmowała u nas etat socjalnej i do niej należało załatwianie wycieczek.

      – Winnica odpadł – powiedziała.

      Winnica, nasz portier! Wątpię, czy zadawano by sobie trud przeprowadzenia losowania, żeby skreślić pana Winnicę.

      – I jeszcze kto? – pytałem nieustępliwie.

      – Pan Frenkiel.

      Frenkiel ma wyemigrować i na pewno sam prosił o skreślenie go z listy. Pozostałem ja. To dla mnie jednego los był taki nieprzyjazny.

      – Więc jak? – zniecierpliwiłem się. – Było w końcu jakieś losowanie czy nie?

      Widziałem, że pani Miśkiewiczowa poci się.

      – Częściowo było, a częściowo nie – mówiła, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. – Pan to wypadł z losu, a już ta pani, którą pan chciał zabrać, to sama przez się… komisyjnie.

      Coś na mnie ciąży, zrozumiałem. Dałem spokój pani Miśkiewiczowej, bo ta mała okrągła kobiecina, z której twarzy sypią się kępy brodawek i wąsów, budziła we mnie współczucie. Coś musiałem przeskrobać. Może zgwałciłem kiedyś jedenastoletnią dziewczynkę, tylko zupełnie o tym zapomniałem? Ale nie, chyba nie popełniłem nic aż tak haniebnego, skoro wszyscy zachowują się poprawnie, czasem nawet przyjaźnie. Nie ma tego muru, który wyrasta, kiedy budzi się wstręt. Pani Flora poczęstowała mnie dziś filiżanką kawy i sama ją osłodziła. A jednak jestem niedobry. Nagle coś mnie tknęło. Mieszkanie!, przypomniałem sobie. Miałem otrzymać poparcie do spółdzielni. Jeśli i to… Pobiegłem do personalnej.

      Wracając od niej, pomyślałem znowu o tych środkach uspokajających. Czułem rozdrażnienie w całym ciele, rozdrażnienie fizyczne, szło ono od żołądka i biegło ku kończynom. Nie, pomyślałem, nikt nie może zauważyć, że kolana mi zmiękły, że palce u rąk dygoczą. Starałem się uśmiechać do kolegów, kiedy lawirując między biurkami, wracałem do swojego, podobnie jak starałem się zachować kamienny spokój przedtem, w personalnym, tym bardziej że czułem na sobie uważne spojrzenie sponad maszyny do pisania pewnej miłej buźki, którą kiedyś miałem ochotę poderwać. To nawet trochę pomagało na moje rozdrażnienie, ten przymus zachowania twarzy, który sobie zadawałem. Usiadłem za biurkiem i zapaliłem carmena, z trudem opanowując drżenie rąk. Nie będę zażywał żadnych środków uspokajających, postanowiłem, nie, mój nauczyciel może się nimi zatruwać, to cherlak, neurotyk, ale nie ja, mnie nie wykończą, mam dwadzieścia sześć lat, końskie zdrowie, wojny nie pamiętam, w obozie nie byłem, nie, na miły Bóg, ja was przetrzymam, myślałem z uporem. Papieros dopalał się, ale rozdrażnienie nie ustępowało, było tylko bardziej głuche: już nie piekąca rana, tylko bolesny siniak. Trzeba będzie przejść na tańsze gatunki, przyszło mi na myśl. Na pewno zechcą mnie uderzyć po kieszeni. Ale za co?, myślałem rozpaczliwie. Niech mi chociaż powiedzą za co.

      Tadek Gawron położył przede mną kilka szkiców i zdjęć.

      – To są dane techniczne nowej obrabiarki. Mógłbyś napisać coś lekkiego?

      – Tadek – szepnąłem. – Co się właściwie tu dzieje?

      – Zauważyłeś coś? – spytał niespokojnie.

      – Nie chcą mi dać poparcia na mieszkanie.

      Gawron rozejrzał się. Pani Flora stukała na maszynie, a Julek Beńko, nasz pierwszy sekretarz, wychodził właśnie z papierami do dyrekcji.

      – To minie – powiedział pośpiesznie Tadek. – Musi minąć. Nie przejmuj się, wiesz, jak to dziś jest.

      – O czym ty mówisz? – zaniepokoiłem się na dobre.

      – Musi minąć – powtórzył raz jeszcze. – Zachowaj spokój, to najważniejsze. Minie – dodał i odszedł z papierami do swojego biurka. Po chwili wrócił: – Krzysztof – powiedział prawie błagalnie. – Nie wyciągaj pośpiesznych wniosków. Trzeba przeczekać.

      Nie zgwałciłem nieletniej dziewczynki, tego byłem pewny. Ale pamiętam, że kiedyś ostro zaatakowałem dyrektora Markowskiego. Nasz dyrektor to kawał sukinsyna, nie ma co owijać w bawełnę. Poznałem to od razu, kiedy jako świeżo upieczony polonista przyszedłem do jego centrali na referenta reklamy. Przez pierwsze kilka miesięcy traktował mnie podejrzliwie, potem się uspokoił, ale zdążył mnie wymęczyć. „To pański ojciec, panie Brzozowski, występował przeciw nam na Zachodzie?” – zapytał mnie kiedyś wprost. Nie ukrywał wcale niechęci do mnie, może nawet wstrętu. Przyznałem, że mój. Spytałem jeszcze, czy to coś zmienia. Nie patrzył na mnie. „No cóż – mruknął. – Biorąc rzecz praktycznie… Ostatecznie, te reklamówki… – Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że zajmuję zbyt podrzędne stanowisko, by warto było się mną przejmować. – Wszystko zależy od tego, jak pan sobie da radę”. Podziękowałem już i nawet

Скачать книгу