Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 18
Znowu w bufecie i znowu przy ciepłym piwie. Był i zarazem go nie było. Spojrzenie nieobecne, gdzieś w lasach, na polowaniu, na partyzanckim biwaku.
Raz w korytarzu, opędzając się przed moją natarczywością:
– Przyjdzie czas, sami zrozumiecie. A na razie co? Krzywda się dzieje? Z posady pędzą? Nie pędzą. To o co ten rejwach? Po co te nerwy? Od razu krzyk, jakby zarzynali! Kapucha ma cierpliwość, to pan nie może mieć? Bierz pan przykład ze mnie. Spokojny jestem, co? Przepraszam obywatela, ale mam naradę.
Wciąż nie mogłem się zdecydować na te środki uspokajające, którymi zakarmia się mój wywalony z pracy nauczyciel. Zauważyłem, że jedna wódka robi mi dobrze. Wypiłem ją samotnie wieczorem. Bieg myśli miałem po niej znacznie zwolniony, ale rozdrażnienie nie było już tak ostre. Z papierosem w ustach położyłem się na tapczanie. Jestem przestępcą, myślałem, chociaż o tym nie wiem. Nie ubrdali sobie tego całkowicie, to ja wmawiam sobie, że jestem bez skazy, a przecież trochę już się pożyło, człowiek jest młody i lekkomyślny, mogłem popełnić zbrodnię, nawet nie zauważywszy tego, mimochodem. Nie idzie chyba o ten mój dawny atak na dyrektora, który już nie rządzi, to odpada. Może jakieś zuchwałe powiedzonko w bufecie albo złośliwy szept do ucha koleżanki podczas akademii pierwszomajowej. Dotychczas w naszej centrali odbyły się za mojej pamięci trzy akademie i z każdej udało mi się wykręcić. Ojciec? Nie. Wiewiórka mi wyjaśniła, że teraz jest inny etap. Coś z czasów uniwersyteckich? Może z liceum? Czasami występowałem dosyć swobodnie. Raz, podczas seminarium, upomniałem się o miejsce w oficjalnym podręczniku dla poetów emigracyjnych. Wykładowca przyznał mi rację i cały epizod minął bez konsekwencji. Teraz kurs pod tym względem jest ostrzejszy, ale to chyba nie to.
Musiałem popełnić coś bardziej karygodnego, coś, co mnie przekreśla moralnie. Oni chcą, żebym ja to sam zrozumiał, nie chcą wytaczać procesu, czekają, aż skruszeję, przywlokę się i padnę na kolana, i czołem będę bić o posadzkę: darujcie, mili, wielkoduszni, odpuśćcie mnie, grzesznemu. Kapucha ma cierpliwość, czeka. Jak Porfiry ze Zbrodni i kary. Może i ja zamordowałem starą lichwiarkę? Nie, on wie, że ja tego nie zrobiłem. Ale jestem winny, mimo że tego nie zrobiłem. Ja, współczesny Raskolnikow, jestem zbrodniarzem, który nie zabił, nie ma się do czego przyznać, ale Porfiry czeka cierpliwie, Porfiry wie, że wystarczy, jeśli omota mnie nieufnością, nie będę mógł wytrzymać atmosfery podejrzeń, sam wymyślę zbrodnię, przyznam się, na miły Bóg, przyznam się i poproszę o karę jak o zbawienie. Już teraz rozumiem, że człowiek może załamać się pod ciężarem zbrodni, której nie popełnił, wystarczy samo podejrzenie, sama nieufność, wszystkie te aluzyjki, uśmieszki, dyskryminacje, spychanie człowieka do grona pariasów, rozdeptywanie osobowości, tarzanie w błocie, strącanie w mrok, smród, w nicość, och!, doprawdy, Raskolnikow nie musiał rozpłatać głowy lichwiarce, żeby załamać się i krzyknąć: bierzcie mnie, to ja! A więc to tak, pomyślałem podniecony. Zerwałem się z tapczanu. O tym trzeba było napisać pracę magisterską, właśnie o tym. Tylko że jeszcze miesiąc temu ani trochę się tego wszystkiego nie domyślałem. Byłem jak szczęśliwy dzikus. Pouczająca to jednak rzecz – dostać po mordzie. Bijcie humanistów, policjanci, bijcie co sił, wyjdzie im to na zdrowie, zmądrzeją.
Wypiłem jeszcze jedną wódkę. Na dzisiaj dosyć, pomyślałem, Hanka ma rację, rozpiję się. Miałem ochotę do niej zadzwonić. Wiewióreczko, powiem, to ja zabiłem lichwiarkę z Petersburga, pieniądze zdeponowałem w szwajcarskim banku, narzędzie zbrodni ukrywam pod poduszką. Telefon znajdował się w jadalni. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem, że wdowa po profesorze drzemie w fotelu obok radia, nastawionego, jak zwykle, na Wolną Europę. Chwilę słuchałem komentarza. Biurokracja i drętwota hamują u nas rozwój osobowości, tłumią wszelką inicjatywę itd. Tekst wydał mi się znajomy. Jakbym już gdzieś słyszał. I nagle nabrałem pewności: znam ten tekst. Odwijał się w mojej pamięci, zdanie po zdaniu, jak zwój zatartego papirusu. Skąd… skąd go znam? Chyba sam to kiedyś napisałem. Słuchałem z narastającym zdumieniem. Przecież to moje, to zdanie, które brzmiało, zaraz, jakże ono tam, moja pamięć przedzierała się przez gęstą mgłę, tak, to ja, chyba kiedyś, tak samo, kiedy to było, ale to moje słowa, moje, ta sama kolejność, przebijałem się przez mgłę. Komentator przestał mówić, spiker podał nazwisko autora, nie moje, ale ja już wiedziałem, że to taka ich gra, kiepska zmowa, ukrywają moje nazwisko, bo nie chcą mnie wkopać, ale musiała być taka chwila w moim życiu, kiedy wyciągnęli ode mnie ten tekst, oddałem się beztrosko na usługi wrogiej propagandy – to dręczące, że nie pamiętam, jak to się stało – ale Kapucha wie i o to właśnie idzie.
Napisałem. Na pewno. Zobaczyłem siebie przy biurku, jak, pochylony nad papierem, piszę w tajemnicy tekst, w którym daję upust swoim jadom. Od czasu do czasu podchodzę na palcach do drzwi, nasłuchuję, czy nikt nie idzie, do nikogo nie mam zaufania, nawet do profesorowej, której mąż padł w powstaniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Byłem więc kiedyś konspiratorem, tylko o tym nie pamiętałem. Jak mogłem zapomnieć! Kiedy to było? Tego też nie pamiętałem. Pamiętałem tylko, że pisałem, zaciskając gniewnie szczęki, rzucając złe błyski. Wylewałem z siebie wszystko. Zdania śmigały lekko jak baloniki. Dużo zdań, ale nie potrafiłem ich uchwycić i przygwoździć w pamięci. Wreszcie postawiłem słowo „koniec”. Musiałem się jakoś podpisać – jak? Nie pamiętam. Może imieniem…? Krzysztof…? Chyba Krzysztof. Tak, Krzysztof, stwierdziłem i ucieszyłem się, że odnalazłem to w pamięci. Ale co dalej? Przecież musiałem im to jakoś przekazać. Ale jak? Jak się przekazuje takie rzeczy? Może listownie? Do znajomych za granicą…? Od śmierci ojca nie miałem nikogo za granicą. Może obcemu dyplomacie? Pojęcia nie mam. A jednak im przekazałem. Trzeba sobie przypomnieć. Zamordowałeś staruszkę, przyznaj się. Chyba jednak dyplomacie. Miał srebrne włosy i palił cygaro. Spotkaliśmy się w ogródku kawiarni Europejskiej. Położyłem kopertę z maszynopisem na krześle stojącym obok jego krzesła. Kiedy miał odejść, zabrał tę kopertę. Ja siedziałem przy sąsiednim stoliku z Beatą i jadłem lody. Widziałem teraz wszystko dokładnie: srebrnowłosego cudzoziemca, Beatę wydłubującą rodzynki z lodów, twarz kelnerki nachylającej się nad nami z rachunkiem. Pamiętałem nawet lękliwe bicie swojego serca, pamiętałem tak dobrze, że teraz wszystko to na nowo odczuwałem: ściskający gardło lęk, huczenie w skroniach. A więc to było tak, pomyślałem, jednak było, ale może oni nie wiedzą, lepiej się nie przyznawać, będę unikał Kapuchy.
Profesorowa otworzyła oczy i wykrzyknęła w popłochu:
– A, to pan! Zdrzemnęłam się, prawda?
– Ależ skąd – zaprzeczyłem. – Słuchała pani z zamkniętymi oczyma.
– Bardzo pan miły. Ale ja się czasem lubię zdrzemnąć. A pan?
– Ja śnię na jawie. Można zatelefonować?
Nie zastanę jej w domu, myślałem, nakręcając numer. Wszystko przeciw mnie. Ale nie, zastałem.
– Ach, książę pan! – wykrzyknęła Wiewiórka, usłyszawszy mój głos. – Raczyłeś sobie przypomnieć.
– Cały czas pamiętałem. Tylko…
– Znowu jakieś kłamstwa?
– Właśnie,