Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 16
Czytał potem każdy mój tekst ze zdwojoną uwagą, wąchał go jak pies policyjny odnalezioną czapkę zbrodniarza, podejrzewał mnie, że reklamując nasze wyroby, staram się przemycić za granicę jakieś fałszerstwo, cenną kontrrewolucyjną informację czy coś w tym rodzaju. Najbardziej bał się tekstów żartobliwych. Dowcip niepokoił go i powodował coś w rodzaju nerwowego dygotu. Czy nie są to kpiny z ojczystego kraju? Za grosz poczucia humoru, za to czujności aż nadto. Wywaliłem to wszystko na jednej naradzie, powiedziałem, że pracujemy starymi metodami, że reklamę się u nas odwala, że nie zwracamy się do adresata, tylko do własnych przełożonych, a przecież ani Pierwszy Sekretarz, ani Towarzysz Premier nie kupią naszych lokomotyw. Poskarżyłem się też, że dyrektor nie docenia. Referat prasowo-reklamowy traktowany jest jako przyczepka, jak propaganda wartości abstrakcyjnych, coś pasożytniczego, podczas gdy w rzeczywistości bez zręcznych i rzeczowych tekstów niewiele sprzedamy. Uderzyłem w niego, właśnie w Markowskiego, w jego rutynę i brak wyobraźni. Nie wiem, dlaczego z miejsca mnie nie wyrzucił.
Nie wyrzucił mnie wtedy z pracy, ale musiał sobie zakarbować moje wystąpienie i postanowić, że jak przyjdzie chwila, to mnie wykończy. Ma rację, jeśli sądzi, że teraz może już bić, jak chce. Od tamtego wystąpienia minęły dwa lata i stało się to, co się stało, sporo moich młodszych kolegów znalazło się za kratkami i wprawdzie ja, człowiek programowo apolityczny, nie miałem nic wspólnego z zajściami, ale wystarczy, że jestem młody, mój rocznik świadczy przeciwko mnie.
Opowiadałem o tym Wiewiórce niedbale, urywkowo, usiłując możliwie zlekceważyć całą sprawę. Pamiętałem, że kiedyś szepnęła mi, że w moich ramionach odpoczywa czy też nabiera chęci do życia. Może nie powiedziała tego dosłownie tak, ale ja mogłem zrozumieć z jej szeptu, że wydzieram ją jakiemuś czyhającemu na nią przygnębieniu. I po to jestem jej potrzebny – ja, człowiek zdrowy, młody, z odrobiną zapału i talentu. Teraz obawiam się, że ten nowy Krzysztof, osaczony przez zgryzoty i małe, śmieszne porażki, może ją odstręczyć. Nie mieliśmy zresztą dużo czasu dla siebie, bo Hanka obiecała rodzicom wrócić przed północą do domu. W sąsiednim pokoju krzątała się profesorowa, trzeba było zachowywać się cicho i może dlatego nie wszystko było dobrze.
– Nigdy nie jest tak, jak się zaplanuje – powiedziałem, spoglądając na jej powieki pokryte tuszem. Nie odpowiedziała, więc ciągnąłem: – Mówię o moim mieszkaniu. Myślałem, że jest tuż-tuż.
– Profesorowa opiekuje się tobą jak synem.
Zsunąwszy się z tapczanu, naciągnęła na biodra pasek z pończochami. Chwyciła moje głodne spojrzenie i uszczypnęła mnie w policzek, trzaśnięta.
– Ty, ty, ty, jak śmiesznie patrzysz.
Potem, ukrywszy się za oparciem krzesła, wciągnęła przez głowę sukienkę. Teraz trzeba było zapiąć na plecach trzy guziczki. Wstałem z tapczanu, żeby jej w tym pomóc. Ale najpierw ją objąłem. Przez chwilę trwaliśmy w uścisku, w lustrze widziałem opuszczone powieki Wiewiórki. Profesorowa w sąsiednim pokoju przysunęła fotel w stronę radia. Słyszałem chłopięcy głos felietonisty Wolnej Europy. Hanka westchnęła i uniosła powieki. Powiedziała:
– Zapnij.
Nigdy nie rozmawialiśmy o miłości i nie wiem, dlaczego właśnie teraz miałem ochotę powiedzieć, że ją kocham. Chciałem, żeby została ze mną do rana, żeby przedstawiła mnie rodzicom (których trochę się bałem) jako swojego przyszłego i w ogóle nachodziły mnie nieprzytomne myśli. Desperacja przegrywającego. Czyste szaleństwo. Bo trzeba najpierw wyjaśnić, o co tamtym ze mną chodzi, a potem dopiero ukręcać dziewczynie powróz.
– Może jednak coś na mnie ciąży? – zastanawiałem się.
– Mówiłeś o tym dyrektorze. To bardzo prawdopodobne.
– Może jednak co innego?
– Co by to mogło być?
– Nie wiem. Daj człowieka, a paragraf się znajdzie. A jeśli to chodzi o ojca? Został na Zachodzie i występował przez radio.
– Ale zmarł.
– Tak, stary Brzozowski zmarł. Ale za to młody sobie żyje.
– Chyba nie to – powiedziała. – Tacy jak twój ojciec są teraz przez nich kokietowani. Ciągną ich do stowarzyszeń kombatanckich, sadzają w prezydiach, podsuwają do podpisu rezolucje. A już najbardziej uwielbiają, kiedy któryś zemrze. Taki z miejsca staje się dobry.
W zielonej, wyschniętej trawie cykają koniki polne. Wiewiórka złoto-zielona.
– W naszym biurze cuchnie bajorem – mruknąłem.
– To przenośnia? – spytała.
– Ścisły opis. Słychać nawet bulgotanie pęcherzyków gnilnych jak na mokradłach.
– Myślę – powiedziała – że powinieneś poprosić dyrektora o rozmowę.
– Nie wiem, czy się do niego dopcham.
– Spróbuj. Po co się z tym męczyć? Trzeba wyjaśnić.
Poprowadziłem ją przez jadalnię, w której profesorowa z dłonią przy uchu słuchała wiadomości kończącego się dnia.
Do dyrektora dostałem się bez trudu. Od razu. Jak gdyby od miesięcy marzył tylko o czułym sam na sam ze mną. Szeroki, zapraszający gest dłoni, w której trzymał wygasłą fajkę. Cały dyrektorski gabinet do mojej dyspozycji, wraz z fotelami, biurkiem, godłem państwowym i portretem Pierwszego Sekretarza. Nie skorzystałem z fotela. Powiedziałem, nie ukrywając podniecenia:
– Ja na krótko. Jeśli można, jedno pytanie.
– Proszę.
Wydał mi się smutniejszy niż zazwyczaj. Komunista osiwiały w nieufności. Ale tym razem jego oczy patrzyły na mnie badawczo. Wydaje mi się, że odgadłem w nich raczej znużenie, może nawet senność.
– Chciałem zapytać – mówiłem, czując, że rozdrażnienie nie pozwala mi panować nad głosem – chciałbym dowiedzieć się, co się panu we mnie nie podoba. Kiedy mnie pan wyrzuci? A może mam sam zrezygnować z pracy? Właściwie, co pan przeciwko mnie ma?
– Przeciwko panu? – Potrząsnął głową. – Nic. Nie wiem, o co panu chodzi.
– W takim razie – powiedziałem przez zęby – kto prowadzi tę nagonkę na mnie?
– Na pana ktoś prowadzi nagonkę?