Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 17
– Nazwijmy to inaczej – powiedziałem. – Jakiś złośliwy ciąg nieporozumień. – Wyliczyłem na palcach. – Skreślono mnie z listy samochodowej, raz. Nie mogę wyjechać na wycieczkę do naszych braci w NRD. Dwa. Nie udostępniono mi pewnych wykazów. Nie dopuszczono mnie do delegacji indonezyjskiej. Co jeszcze? – starałem się sobie przypomnieć. – Aha, mieszkanie. Nie dostałem poparcia, które każdy dostaje automatycznie.
Jednak nagonka, pomyślałem, wyliczywszy to wszystko. Dyrektor zamyślił się. Potem powiedział:
– Moim zdaniem nie powinien pan składać rezygnacji. – Zimny łobuz, jeszcze mi doradza. – Po co się z tym śpieszyć? Odczekajmy. Zobaczymy, co z tego wyniknie. – Podniósł na mnie oczy i spytał: – To nawet na mieszkanie nie dali panu poparcia?
On niby nie wiedział! Powiedziałem mu wprost, że mnie to dziwi. Zapaliwszy fajkę i odpykawszy trochę, przypomniał, że poparcia udziela rada zakładowa. Słodko pachnący dym wypełnił pokój.
– Ale pan, jako dyrektor? – napierałem.
Uśmiechnął się zagadkowo.
– Pan zdaje się nie zauważył, że ja od dłuższego czasu już tu nie rządzę.
Nie, nie zauważyłem. Nie wiedziałem. Więc on też ma jakieś swoje kłopoty, ten stary dzierżymorda. Pies go, nie będę się rozczulał. Spytałem zaciekawiony:
– A kto rządzi?
– Partia – oświadczył dobitnie i bez wahania. – Partia u nas rządzi wszystkim. Powinien pan porozmawiać, zaraz, zastanówmy się…
– Z sekretarzem? – podsunąłem.
– Z Beńko? Nie. – Pyknął kilkakrotnie z fajki. – Z kimś, kto tu dużo może. Najlepiej z mężem zaufania Komitetu Dzielnicowego. Z towarzyszem Kapuchą.
– Kapucha – usiłowałem sobie przypomnieć. – To taki facet, który lubi przesiadywać w bufecie.
– Ludzka ułomność.
– Nie wydaje mi się zbyt inteligentny.
– Człowiek przyszłości – stwierdził dyrektor. – Nie radziłbym lekceważyć. Jeśli partia na niego stawia, to coś w tym jest, partia się nie myli.
W jego głosie brzmiało przekonanie, na pewno – ach, gdybyż bodaj trochę ironii!, ale nie, on tak myślał, chyba że to była taka gra, przecież to niemożliwe, żeby aprobował Kapuchę, żeby nie widział jego prymitywizmu, opilstwa, skłonności do drobnych nadużyć!
– Wolałbym z nim nie mieć do czynienia – powiedziałem, wstając.
Dyrektor odprowadził mnie do drzwi.
– Niech pan zaryzykuje – radził. – Im szybciej się sprawę wyjaśni, tym lepiej dla pana. Po co to ma wisieć?
Co na mnie tak wisi, tego nie wyjawił. Może nawet sam nie wiedział? Powinienem być szczęśliwy, że nie potraktował mnie jak maniaka. Więc coś tam jednak wokół mnie w bajorze bulgocze. Musiałem się czymś cholernie narazić, nie wiem kiedy, musiałem coś popełnić, nie wiem co, ale dowiem się i zrozumiem, partia się nie myli.
Ten Kapucha. Przysadzisty szatyn o okrągłej, mięsistej twarzy i nosie zakręconym do góry. Małe, chytre oczka. Mówi szybko, urywanymi zdaniami, pewnie dlatego, że ma skłonność do zająkiwania się. Taki jest, nie przeczerniam. U nas tacy faceci nie przybierają postaci wysmukłych, jasnowłosych cherubinów o marzących oczach, nie uwodzą elegancją, manierami, aksamitnym głosem, nie słuchają w zapamiętaniu Beethovena, nasi działają bez kamuflażu, od razu poznać co za jedni po słownictwie, po sposobie picia. Złapałem Kapuchę w bufecie, żłopał ciepłe piwo. Zobaczywszy mnie, skinął głową na powitanie, ponuro, bez zachęty. Ja postanowiłem jednak, że coś z niego wydobędę.
– Panie Kapucha, mam sprawę.
– No? – warknął.
– Pan jest mężem zaufania i pański głos się liczy w radzie zakładowej.
– No? – powtórzył Kapucha.
– Nie daliście mi poparcia do spółdzielni – powiedziałem, czując, że głos mi się rwie.
– A bo co? – Dziwił się, że mnie to obchodzi!
– Dlaczego? – spytałem. – Każdy dostaje poparcie. Dlaczego nie ja?
Łyknął piwa.
– Bo nie dało się i już. Za dużo chcesz pan wiedzieć.
Przysiągłbym, że zachichotał.
– Ta sprawa mnie dotyczy – przypomniałem.
– Czy ja mówię, że nie? Marne piwo, cholera, porządki, psiakrew, trzeba się będzie za was wziąć, pani Halu.
Gdybym go trzasnął w mordę, z pięć osób oszalałoby z radości, pomyślałem, ale to byłby koniec mojej kariery. Inni zażywają środki uspokajające. Nie wezmę. Jeszcze nie.
– Czyli że jestem niedobry, tak, panie Kapucha?
– Czego pan chce? – rzucił się. – Żyć dają? dają? – powtórzył, zająkując się. – Posada jest? Jest posada? Czego jeszcze trzeba?
– Ja mam ochotę wiedzieć, dlaczego jestem niedobry – mówiłem możliwie spokojnie. – Mam prawo znać przyczyny.
– A partia nie musi informować. Musu nie ma. Zaufania do was, obywatelu, nie mamy. Wolno partii? Narodowe interesy, kto ma o nie dbać? Birenbaum? Kapucha musi dbać. Szlus. – Podsunął bufetowej kufel. – Jeszcze butelkę, panno Halu. Widzi pani, jaki los? Nawet w bufecie spokoju nie dają.
Stanąłem obok lady tak, żeby mu spojrzeć w oczka.
– Ja jednak poproszę pana o rozmowę sam na sam. Jeśli coś przeciwko mnie macie, dobrze, mogę być winny, ale muszę wiedzieć, co to jest. Kiedy znajdzie pan dla mnie czas? – domagałem się. Kątem oka dostrzegłem, że panna Hala zamarła z butelką w dłoni.
Kapucha poruszył grubymi wargami.
– Nie dzisiaj. Dzisiaj nie. – Zamrugał powiekami. – Na razie nie mamy o czym ze sobą gadać. Nie ma o czym – powtórzył z rozpędu.
Odwrócił się i pokazał mi swoje szerokie, nalane plecy w sztruksowej marynarce. Ścisnąłem pięści w bezsilnej złości. Co im takiego zrobiłem? Jezus, kto mi to powie! Jak wyjaśnić? Jak się dowiedzieć? Trzęsawisko wciągało mnie i błoto uciskało piersi, chlupotało pod szyją.
Ukrywam się przed Hanką. Nie chcę jej pokazywać swojego zmarkotniałego oblicza. Spoglądam w lustro: z mojej śniadej twarzy