Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 4

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen

Скачать книгу

serca – tłumaczyłem. – Bądź co bądź emocja.

      – Pójdzie pan teraz do wydziału oświaty, tam panu powiedzą, co dalej. Ja, oczywiście, wystawię koledze najlepsze świadectwo, ale proszę nie zapominać, że Dłubak też je podpisuje. Może się więc zdarzyć…

      – Mniejsza – przerwałem mu. – Co do tych napisów, to mam tylko tę nadzieję, że z moim odejściem się nie urwą.

      – Więc to pan – stwierdził dyrektor z wyraźną ulgą.

      – Nie ma co ukrywać: ja.

      Dyrektor zatrzepotał rękami.

      – Ja nic nie słyszałem, nic, nic. Niech pan zaraz tam idzie. Nie zwlekając. – Odprowadził mnie do drzwi. – Zadzwonię do pana. Tu, oczywiście, nie ma pan po co się zjawiać. Wszystkie sprawy między nami może załatwiać poczta. – Szepnął: – To szaleństwo musi się kiedyś skończyć.

      Dyrektorskie drzwi były wysokie, ciężkie, i kiedy zamykały się za mną, miałem uczucie, jakby zatrzasnęły się podwoje twierdzy, do której wrzucano buntowszczyków. Szedłem korytarzem z podniesioną głową, nie odpowiadając na ukłony uczniów. Wolałem ich nie widzieć, krtań mi uciskało i pod powiekami piekło. Dwanaście lat pracowałem w tej szkole! W pokoju nauczycielskim nie było nikogo, nie musiałem nic nikomu wyjaśniać, zdjąłem z wieszaka kapelusz i pomachałem nim milczącym ścianom. Wychodząc ze szkoły, uśmiechnąłem się do woźnej i zaraz pożałowałem, bo jej spojrzenie było nieprzyjazne, a na moje „do widzenia” tylko coś odburknęła.

      Szedłem ulicą bez pośpiechu. Dzień był słoneczny, pociłem się w swoim ciemnym garniturze, który włożyłem z okazji matury, wokół mnie ulica z lekka się kołysała. Tak, to wtedy po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że warszawskie domy sobie nieco podpiły. Przeszedłem na cienistą stronę ulicy, tutaj kamienice były trzeźwiejsze, niewątpliwie.

      Ten pan w wydziale oświaty wydał mi się także lekko podchmielony, jego krzesło, biurko, portrety, wszystko na bańce. Przywitał mnie sztywno, ponuro, chociaż nie bez formalnej uprzejmości. Wskazał krzesło. Ja siedziałem, gapiąc się na portret łysego pana wiszący tu od niepamiętnych czasów, a on, urzędnik, przeglądał papiery. Wreszcie, wciąż ze wzrokiem utkwionym w tych papierach, powiedział:

      – Aha, znalazłem. Jest decyzja. Jest – powtórzył. – Trochę to tylko będzie daleko – zmartwił się. – Za miastem. Chociaż w obrębie wielkiej Warszawy – dodał szybko.

      – Co to jest? – spytałem.

      – Szkoła podstawowa.

      Wymienił numer. Wstałem.

      – Degradacja? – spytałem, a w głosie moim zabrzmiał gniew. Oparłem się o biurko i zauważyłem, że to mu się bardzo nie spodobało, nie mój gniew, tylko moje heretyckie dłonie na jego prawomyślnym biurku. – Jestem profesorem liceum i pragmatyka przewiduje…! – podniosłem głos, czując, że za chwilę zacznę krzyczeć.

      – Proszę się uspokoić i nie powoływać ani na pragmatykę, ani na konstytucję – powiedział, marszcząc czoło. – Może pan złożyć odwołanie, ale wydaje mi się, że to niewiele pomoże. To nie jest nasza decyzja. Otrzymaliśmy ją z zewnątrz, na piśmie.

      – Ale panów obowiązkiem jest zaprotestować – krzyknąłem.

      – My tu nie protestujemy – odparł sucho. Spojrzał na mnie, skądś znałem to nieprzyjemne spojrzenie, słuchając go, zastanawiałem się skąd, i nagle sobie przypomniałem: to woźna popatrzyła na mnie dzisiaj w ten sposób. – My tutaj spełniamy rozporządzenia władz. – Chwilę milczał, potem spytał: – Więc jak?

      – Dziękuję, nie skorzystam – powiedziałem.

      – Jak pan chce. Może się pan namyślać do końca sierpnia.

      – Już się namyśliłem – odparłem dumnie i wyszedłem.

      Na korytarzu spotkałem tych pięcioro, którzy wraz ze mną podnieśli wtedy dłonie. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy: „Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tamem jest – pośrodku nich”. Na ulicy wszystko było w porządku, domy na miejscu, sztywno i obojętnie, ludzie zajęci swoimi sprawami. Szedłem w tłumie, z kapeluszem w ręku, ogłuszony, osamotniony, z tą tylko myślą, że w tym tłumie może tylko ja jeden jestem postacią historyczną.

      – Przenieśli mnie karnie do podstawówki – powiedziałem żonie.

      Znieruchomiała.

      – Zgodziłeś się? – spytała wreszcie.

      – Nie.

      – To dobrze. – Objęła mnie i przytuliła twarz do mojej twarzy. – Mamy czas, zaczekamy, aż zmądrzeją. A na razie… damy sobie jakoś radę.

      Na obiad były żołądki z moją ulubioną kaszą perłową. Wydobyłem butelkę wódki i samotnie wypiłem kielicha pod te żołądki. Nic Henryce nie powiedziałem o tym kołysaniu się domów. Wieczorem słuchaliśmy razem radia. Mówili o naszych sprawach. Mówili o aresztowanych. O nauczycielach usuniętych z pracy ani słowa. Wymieniali w kółko te same nazwiska – oni też mieli swoich faworytów. Moje nazwisko nie padło.

      Czekałem na tę chwilę dwanaście lat. Tak, bądźmy szczerzy, czekałem na cios, może nie z utęsknieniem, ale dziwiąc się, że nie następuje. To, że moje życie toczyło się monotonnie, bez wstrząsów, zawsze wydawało mi się trochę nienormalne. Dwanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg liceum, zastanawiałem się już, jak będzie wyglądało rozstanie. Nastąpi jakaś katastrofa, byłem tego pewny, chociaż nie miałem pojęcia jaka.

      W domu było półtoraroczne dziecko i żona, która przerwała studia i miała uczęszczać na kurs bibliotekarski. A w szafie wisiała niepotrzebna już zielona koszula z czerwonym krawatem. Pod koniec miesiąca brałem pensję, potem doszła do tego pensja żony, potem premie, czasem małe honoraria, zarobki z korepetycji. Żyliśmy oszczędnie. Kupowaliśmy meble, książki, zaprenumerowaliśmy Wielką Encyklopedię Powszechną. Henryce spodobał się raz stary turecki fotel, czarny, inkrustowany masą perłową, i chociaż był nam zupełnie niepotrzebny, kupiliśmy go, żeby nadał blasku naszemu mieszkaniu. Kupiliśmy też telewizor, ale od kilku tygodni, od kiedy zaczęło się pełne nienawiści ujadanie, stoi bezczynnie, przykryty pokrowcem. Z wycieczki zagranicznej przywiozłem aparat fotograficzny, zrobiłem potem masę zdjęć Pawłowi i Henryce. Lubiłem odwiedzać antykwariaty. Czasem przynosiłem do domu jakiś stary rocznik, raz nabyłem dziewiętnastowieczną encyklopedię Orgelbranda. Jeszcze była srebrna papierośnica z wygrawerowaną dedykacją dla mnie, podarunek brata Henryki. A marki pocztowe? Nazbierało się ich setki, miałem nadzieję, że któregoś dnia Paweł się tym zajmie i je posegreguje. Olejny obraz na ścianie pędzla nieznanego malarza liczył chyba z lat osiemdziesiąt i może nie był bez wartości. Teraz wszystko to, cały dorobek, powinno nas ratować.

      Próbowałem obliczyć wartość tego wszystkiego, ale szło mi nietęgo. Nie miałem pojęcia, ile za co można uzyskać. Podczas okupacji orientowałem się lepiej. Ale wtedy nie mieliśmy z mamą co sprzedawać. Spotykałem

Скачать книгу