Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 6
Żeby donieść te książki, przyjechałem do antykwariatu taksówką. Wracałem piechotą, z głową chwiejącą się jak dynia zatknięta na tyce, a nieprzyjęte tomy encyklopedii Orgelbranda uwierały mnie pod pachą.
Listonosz przyniósł sześćset pięćdziesiąt złotych. Nie wiem za co i nie wiem od kogo. Stempel warszawski, ale brak nadawcy. Henryka popłakała się. Włożyłem pieniądze do szuflady i oświadczyłem, że na razie nie wolno ich ruszać. Napisałem na kartce HAŃBA KŁAMCOM i położyłem ją w budce telefonicznej pod książką. Kiedy wychodziłem z budki, znowu natknąłem się na milicjantów. Podszedłem do nich i spytałem, gdzie jest Dworzec Centralny. Odpowiadali jąkając się, wyraźnie zaniepokojeni. A we mnie tłukło się serce.
– Zawroty głowy? – Lekarkę moją relacja wyraźnie zniecierpliwiła. – Przepracowanie. Trzeba odpocząć.
– Kiedy ja jestem bezrobotny – tłumaczyłem. – A w ogóle to mamy wakacje.
– Może to anemia. Zrobimy morfologię.
– Zrobiłem – mówię i podaję jej kartkę z wynikiem.
Zniecierpliwienie tej pani rosło.
– Tutaj wszystko jest w porządku – mówiła, przyglądając się kartce. Czuła, że jej wiedza zawodzi, i to ją zaniepokoiło. – Jak z apetytem?
– Przeciętny.
– Na wszelki wypadek wzmocnimy pana zastrzykami z glukozy.
– Pani doktor – poprosiłem. – Czy nie mogłaby pani zapisać czegoś na uspokojenie?
Uniosła brew.
– Źle pan sypia?
– Źle.
– Chce pan elenium czy librium?
– Elenium.
– Ile?
– Dużo.
Zasiadła do pisania. Nareszcie wszystko było jasne. Wiedziała, że nie po to tu jest, żeby leczyć, tylko żeby wypisywać recepty dla hipochondryków i narkomanów.
Zażywam elenium. Nie pomaga. Marzę o sprzedaniu tureckiego fotela. Stoi w kącie pokoju, wisi nad nim wycięta z ilustrowanego miesięcznika reprodukcja pięknej bizantyjskiej mozaiki Jezusa z Rawenny, którą dałem kiedyś do oprawienia. Przyglądam się fotelowi i wyobrażam sobie, jak tu będzie wyglądać bez niego. Mozaika na tle pustej ściany tylko zyska. A ja będę miał widomy znak, że nie milczę. Samozniszczenie jest najbardziej pociągającą formą protestu.
Pewnego dnia pół świata popełni samobójstwo. Wszyscy, którzy zdadzą sobie sprawę z pustki i nędzy swojego bytowania. Wszyscy, którzy uświadomią sobie, że żyją ku własnemu cierpieniu a cudzej rozkoszy. Wszyscy, którzy zrozumieją, że byli stale nabierani. Wszyscy, którzy zajrzą w ciemne oko przyszłości i przerażą się, że nic nie widać. Ci, którzy żyją cudzą naiwnością, cudzym posłuszeństwem, zostaną nagle bez gruntu pod nogami. Masowe samobójstwo oszukiwanych pozbawi oszustów wszystkich przywilejów. Wiem, że myśl ta jest niechrześcijańska. Wiem. To obłęd. Ja nie popełnię samobójstwa. Ja nie boję się cierpienia. Znajduję w nim zadowolenie. I dumę. Ktoś może mnie nazwać masochistą, ale byłoby to błędem. Nie mam ochoty na samobiczowanie.
Paweł wrócił z wakacji. Boże, jak wyrósł! Jest opalony, zdrowy, silniejszy, niż był. Całkowicie obdarty. Buty rozleciały się, a zresztą i tak na nogi już mu nie wlezą. Trzeba chłopcu kupić nowe spodnie, koszule może nosić moje. Henryka robi mu na drutach sweter. Materiał, który sobie kupiła, leży w domu. Powiedziałem, żeby zaniosła go do krawcowej. Musimy się trochę ubrać, właśnie teraz, kiedy jeszcze dostajemy pensje. Zaniosłem aparat fotograficzny do komisu. Poszedł ze mną Kwapień, który jest dobrze ze sprzedawcą. Kwapień to mój były uczeń, teraz pracownik aparatu spółdzielni rzemiosł. Zna się na wszystkim. Jest pyzaty, gadatliwy i raczej uczynny. Aparat wyceniono na dwa pięćset, o półtora mniej, niż się spodziewałem. Pieniądze powinny być za kilka dni. Dwadzieścia pięć procent potrąci sobie sklep, a setkę trzeba będzie jeszcze dać w rękę sprzedawcy za to, że tak szybko załatwił, bo tych aparatów to leży tam cała góra.
Poszliśmy potem z Kwapieniem do „Staropolskiej” na lampkę wina. Chciałem, żeby mnie poinformował, jak najlepiej sprzedać znaczki pocztowe. Okazało się, że to cała historia. Można na wagę, jak leci, za grosze. Można na sztuki, ale trzeba najpierw płukać, suszyć, segregować. Też grosze. Lepiej płacą za serie. Ale nie wiem, czy się uzbierają serie. Jednym słowem, na znaczki nie ma co liczyć.
Bardzo dziwne napisy pojawiły się na klatce schodowej i w okolicach naszego domu.
– Miejscowy by tego nie zrobił – powiedział nasz dozorca, którego poprosiłem, by zmienił w kuchni stary kran (znowu wydatek). – Miejscowy by się bał, że go nakryją. To robi gość z zupełnie innej dzielnicy. Jak pan doktor myśli?
– Może tak, a może nie – odpowiedziałem.
– Ano, faktycznie, trafił pan doktor, jak to się mówi, w dziesiątkę: może być różnie. Ale po mojemu to robi obcy. U nas lokatory porządne. – Dozorca umocował kran i puścił wodę. – Proszę, można się moczyć. Ci panowie, co pan wiesz, też powiadają, że to jakiś obcy. Strasznie niespokojnie im się zrobiło, jak zobaczyli te wyrażenia. Mówią: tym razem wrogie siły całkiem nieznane. Hasła takie niezwyczajne – nie wiadomo, o co chodzi. Ale że przeciw – to się czuje. Kto jest za, nie musi po kryjomu mazać po ścianach, może śmiało iść na ulicę. Oni powiadają, że musi działać jakaś nowa organizacja.
– Naprawdę? – ucieszyłem się.
– Tak, panie doktorze. Kto wie, mówili, co się za tym kryje. A jak pan doktor uważa?
– Masoneria – odpowiedziałem, płacąc.
Dozorca chuchnął na pieniądz i zaśmiał się:
– Najważniejsze, że jest na ten kieliszek chleba. Ja sobie równiutko pociągam i mnie nic nie bierze – ani grypa, ani mason. I każdemu radzę.
Nieoczekiwanie odwiedził mnie dyrektor. Wpadł na kwadrans. Henryka zmusiła go, żeby wypił z nami kawę i pochrupał herbatniki.