Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 9
– Dlaczego? – zastanawiałem się. – Chyba dlatego, że ja o tym dawno wiem.
– To znaczy, że stara plecie banały? – obraziła się pani Ina.
– Nie, po prostu odkrywa pani coś, co dla pani jest nowe.
– Wiesz, że pomagałam im podczas okupacji?
– Lepiej się tym teraz nie chwalić…
Córka zgrzytnęła zębami.
– Wydrapałabym komuś oczy! Gdyby nie mama – powiedziała, a jej oczy zalśniły ciemnym blaskiem, jak oczy kobiety na zeszłowiecznej fotografii – zrobiłabym jakieś głupstwo! Ale takie, żeby się świat zatrząsł!
– Nie warto – powiedziałem. – Świat ma swoje własne kłopoty.
– A u ciebie, syneczku? – spytała matka.
– Trwam.
– Podczas egzaminów – powiedziała stara nauczycielka – napisałam na tablicy coś z twojego repertuaru.
– Dziękuję. Musiało to trochę zakłopotać pana Dłubaka.
– Tak, to się udało. Nie potrzebujesz pieniędzy? – spytała nagle.
– Nie. Mam rezerwy.
– Wiesz, że przeszłam na emeryturę? – mówiła stara. – Tolu, pokaż mu blaszkę. Dostałam order, leży w tamtej szufladzie. I cztery tysiące w kopercie.
– Przydadzą się – powiedziałem.
– Na pewno! – potwierdziła córka. – Coraz trudniej gospodarować.
– Na razie nie ruszyłam z tego ani grosza – mówiła pani Ina drżącym głosem. Pokręciła pomarszczoną szyją. – I, jak Bóg da, ani grosza z tego nie wezmę.
Córka sprzątnęła filiżanki i zaniosła je do kuchni. I wtedy zobaczyłem, że stara wyciąga w moim kierunku zaciśniętą dłoń.
– Weź – szepnęła. – Weź i trzymaj.
Zobaczyłem pomięte ciemne pięćsetki.
Wziąłem pieniądze, były ciepłe i z lekka przepocone. Przyłożywszy ostrzegawczo palec do ust, szepnęła:
– Przy Toli ani słowa. – Ściskała moją dłoń. – Pamiętaj, dla nich. Zorientuj się, kto naprawdę potrzebuje. Daj komuś, kto wyjeżdża. Wszystko oddaj.
Właśnie kiedy chowałem pieniądze do kieszeni, wróciła z kuchni córka. Pani Ina spojrzała na nią z ukosa i z przebiegłą miną wytrawnej konspiratorki powiedziała coś, co miało zabrzmieć dostatecznie ogólnikowo, by córka nie zrozumiała:
– Nie myślałam, że jeszcze kiedyś będę im potrzebna.
Na morzu, myślałem, na łagodnie rozkołysanym morzu, powtarzałem melancholijnie, czując, jak chodnik mnie unosi, jak przypływ zatapia domy. Potem pomyślałem o Conradzie. Że tak niewiele znośnego zostało z literatury, ale ci, którzy zostali, jak Conrad właśnie, stali się bliscy i niezbędni. Wspólnicy – tak o nich myślałem. Przeszedłem obok szaletu i uświadomiłem sobie, że na widok ustronnego miejsca myślę od razu o napisach. Żeby się tylko nie wygadać przez sen.
Conrad: „Rzadko kiedy spotyka się ludzi, których dusze, zakute w hartowaną zbroję postanowienia, są gotowe zmagać się w beznadziejnej walce do ostatka; w miarę jak nadzieja zanika, żądza pokoju staje się coraz silniejsza, aż wreszcie przezwycięża nawet żądzę życia… Ci, którzy borykają się ze ślepymi siłami, znają to dobrze: rozbitkowie w łodziach, wędrowcy zagubieni w pustyni, ludzie wojujący z bezmyślną potęgą natury lub głupią brutalnością tłumów”.
Zastanawiałem się kilka dni, co zrobić z tymi czterema tysiącami, i wreszcie przypomniałem sobie, że dyrektor napomknął coś o wyjeździe Irki Łapińskiej. Dam te pieniądze jej rodzicom, zdecydowałem, oni będą wiedzieli, co z nimi zrobić. Poszedłem bez zapowiedzenia się i od razu zrozumiałem, że przyszedłem nie w porę. Paki, skrzynie, worki, odsunięte tapczany, łomot, kurz, mdły zapach wilgoci i gorzki spalenizny, zupełnie jak na pogorzelisku. Pośród tego uwijają się zdenerwowani rodzice – on, towarzysz Łapiński, z siwą kędzierzawą grzywą, nieogolony, w przybrudzonej koszulce marynarskiej, spod której wyziera srebrniejące owłosienie, jego żona w dresie sportowym i w chustce na głowie, a Irka, moja promienna uczennica, w poplamionej sukience i chyba nawet nieumyta. Przeprosiłem za moje najście, ale ojciec Irki uspokoił mnie:
– Teraz do nas zawsze przychodzi się nie w porę. Za dziesięć dni wyjazd, a przedtem wszystko to, co pan widzi, trzeba zawieźć na dworzec, do komory celnej. – Był podniecony, to naturalne, ale nie wydawał mi się przygnębiony, przeciwnie, w jego ożywieniu wyczuwało się determinację, niepozbawione humoru pogodzenie się z losem. – Niech pan siada, profesorze, i napije się czegoś zimnego.
Irka powiedziała, że przyniesie mrożoną kawę, i wyszła do kuchni. Wyjąłem z kieszeni pieniądze pani Iny. Miąłem je tchórzliwie w dłoni, zanim wyjaśniłem, o co chodzi. Ojciec Irki słuchał mnie z uwagą, ale wydawało się, że niezupełnie mnie rozumie. Położyłem pieniądze na odbiorniku radiowym. Kiedy je kładłem, zobaczyłem siebie w podłużnym, nachylonym ku mnie lustrze, za sobą widziałem zmienioną twarz pana Łapińskiego, widziałem przekrzywione paki i kawałek posadzki uciekającej wysoko pod ścianę. Usłyszałem głos ojca Irki:
– Więc to taka sprawa. Nie wiem doprawdy, co panu odpowiedzieć. Widzi pan, ja właściwie pieniędzy nie potrzebuję. A jeśli już, to bardzo dużo, żeby móc sobie kupić coś drogiego i żeby opłacić za tę rzecz i cło. Wszystko, co miałem, poszło na koszty wyjazdu. Za cztery dokumenty podróży musiałem dać dwadzieścia tysięcy złotych, poza tym opłaty celne, przewóz, na czternaście tysięcy oceniono remont mieszkania.
– Jaki