Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen страница 8

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen

Скачать книгу

nie zgłaszał – odezwał się z naganą w głosie.

      – Teraz też przyszedłem tylko się rozejrzeć.

      Blondasek pokiwał ze zrozumieniem głową.

      – Jasne! – wypalił. – Co tu się śpieszyć? Nie ma do czego. Zarobki żadne, a towarzystwo… – Pogardliwe machnięcie ręką. – Krugom hołota! Dzieci okropne.

      – Dzieci jak dzieci – zaprzeczyłem.

      Kierownik nie dawał za wygraną.

      – Tak się panu tylko zdaje. Tu mamy taką zbieraninę, że bez pasa ani przystąp. Pan jest doktor, polonista, dwanaście lat stażu, dobrze mówię? Bił pan kiedyś ucznia? Nie? To nie ma pan tu czego szukać. Ja leję. Jak ojciec żulik i alkoholik, a matka lepiej nie gadać, to jedyna obrona moja – lać. Całe szczęście, że ma się trochę krzepy. Jedno jest pewne: jak ja się pokażę między nimi, to się robi cisza jak makiem siał. Delikatnemu człowiekowi nie radziłbym. Była tu jedna koleżanka z wyższym wykształceniem, od razu się na niej poznali, słowa takie usłyszała, że wśród lekcji wybiegła z płaczem. Poprosiła o zwolnienie, dałem. To jest lud, panie doktorze, i obcych oni nie cierpią, a ja to co innego, ja sam jestem lud, znamy się na wylot i umiem z nimi postępować.

      – Lać?

      – Myśli pan, że mają o to do mnie pretensję? Jak ojciec jestem – powiedział, wykrzywiając usta w uśmiechu. – Ociec leją i ja leję, może nie? Sporta?

      – Dziękuję, dopalam.

      Kierownik spojrzał na mnie, zastanowił się, oczy mu nagle uciekły w głąb czaszki, szparka między powiekami zwęziła się, twarz przybrała chytry wyraz.

      – Rozumie się – zaskrzeczał – ja tutaj i wszyscy inni cieszymy się, że pan doktor będzie naszym kolegą. Jak to mówią, siła fachowa. Można przez to dźwignąć. Ale to pewne, że darmo pana tu nie zesłali. Musi i pan mieć swój felerek.

      – Nikt nie jest bez grzechu…

      – Grzech grzechowi nierówny. – Ton kierownika nagle zaostrzył się. – My tu wychowujemy najmłodsze pokolenie ludu i ponosimy odpowiedzialność. U nas na podskoki miejsca nie ma. Ja tu jestem od tego, żeby wszystko grało jak w szwajcarskim zegarku. Sporta? – spytał.

      – Nie, dziękuję.

      – Jak się co do tego dogadamy – powiedział – to reszta pójdzie jak po maśle. – Chwilę się zastanawiał. Ja tymczasem pomyślałem, że może należało przyjąć tego papierosa, żeby wykadzić dymem zapach bijący od jego spoconych ramion. – Coś jeszcze miałem powiedzieć – usiłował przypomnieć sobie, miętosząc wargę o wargę. – Aha. Na żadne premie, dodatki, wychowawstwa i tak dalej lepiej nie liczyć. Do tego mają pierwszeństwo starzy członkowie kolektywu.

      – Czyli że mam tu być kimś w rodzaju nowicjusza? – spytałem słodko.

      – Dla nas jest pan nowicjuszem – powiedział kierownik wyraźnie uradowany, że zrozumiałem, w czym rzecz. – Co robić, panie doktorze, co robić – mówił, rozkładając swoje muskularne ramiona.

      Powiedziałem mu, że jeszcze się zastanowię, i opuściłem jego gabinet. Kiedy znalazłem się na dziedzińcu, wydało mi się, że dzieciarnia wcale nie krzyczy tak przeraźliwie, jak ją o to przedtem posądzałem. Nikt nikogo nie gotował w kotle, jedna grupa grała w „nogę”, a druga, mniej liczna i bardziej cherlawa, w dwa ognie. Zauważyłem nawet jakąś sympatycznie uśmiechającą się smagłą buzię, a w niej dwoje lśniących czarnych oczu. Przyglądały mi się te oczęta z ciekawością, chociaż nie bez kpiny. Do tramwaju wracałem tą samą drogą, którą przyszedłem, wśród brzęczenia pszczół, w zapachu lip. Kiedy doszedłem do pętli, zaczął kropić deszcz i żwir torowiska namókł i pociemniał.

      Telewizor kupi od nas dozorca. Nie dla siebie, on ma lepszy, ale dla kumpla, który go wyreguluje i jeszcze na nim zarobi. Opowiedział, że w klatce schodowej sąsiedniego domu pojawił się dziwny napis. BLISKO JEST CZAS, napisał jakiś wariat. Opiekun, jak to zobaczył, to miał bąknąć, że „strachy na Lachy”, ale minę zrobił niewyraźną i poskarżył się, że jest bez urlopu. A potem oglądał napis jakiś facet z teczką i mówił, że to coś religijnego i nic dziwnego, Kościół też tu macza swoje palce. Kiedy dozorca zabrał telewizor, Henryka posmutniała, mówi, że w domu pustka i to wszystko razem powoduje ciężki nastrój. Ja na to, że ma to dobre strony, nie będziemy więcej oglądać krótko ostrzyżonego byczka, który nam wygraża z tego okienka, czytając „Przegląd prasy”. I że pokój wyraźnie zyskał na metrażu. A Paweł dodał, że on w ogóle woli kino i może się obejść bez telewizora. Spytał, czy kupimy mu nowe narty, bo stare są już za małe. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pieniądze za telewizor będą w listopadzie.

      Była siódma trzydzieści – pamiętam, bo gdy tylko rozległ się dzwonek telefonu, spojrzałem na zegarek, klnąc – siódma trzydzieści, kiedy podniosłem słuchawkę i dotarł do mnie zdarty, rozedrgany głos pani Iny:

      – To ja, syneczku. Pewnie śpisz jeszcze jak niewinne dziecię, więc śpieszę zawiadomić, że dziś w nocy nasze wojska spełniły swój internacjonalistyczny obowiązek i okazały bratnią pomoc.

      – O cholera – mruknąłem.

      – Nie klnij, syneczku, przy damie – usłyszałem. – Ubierz się, ogól i odwiedź mnie. Dostaniesz dobrej kawy.

      Znałem to mieszkanko, dwa maleńkie pokoiki, które pani Ina zajmowała z czterdziestoletnią, rozrosłą w biodrach córką. Obserwowałem latami, jak opiekując się matką, córka powoli więdła, wciąż naznaczona jeszcze urodą jak szlachetny żółknący dąb. Bywałem tu, kiedy trzeba było naszej nestorce wręczyć kwiaty, pogratulować jakiejś okrągłej liczby lat i pracy czy nowego odznaczenia. Mogłem sobie wtedy obejrzeć pożółkłe zdjęcia wąsaczy w rogatywkach, romantycznych młodzieńców w maciejówkach i matron w turniurach. Nad żelaznym łóżkiem wisiały kilimy łowickie, na biureczku pod szkłem wycinanka kurpiowska, na półce z książkami przeważały tomy w skórzanej oprawie z wytartymi złoceniami, stare encyklopedie i leksykony, wspomnienia o Komendancie, wczesne wydania Żeromskiego, Zapolskiej, Berenta, Pamiętniki chłopów i pamiętniki Marcjanny Fornalskiej, a z obcych – Ibsen, Maeterlinck, Kropotkin, Romain Rolland, Haszek i w ogóle niezły bałagan.

      Dziś przywitał mnie zapach świeżo zmielonej kawy i domowego ciasta, zapach dzieciństwa, którego już nie pamiętam. Córka wydała mi się bardziej małomówna niż kiedykolwiek, ale i bardziej jeszcze solidarna z mamą. Mógłbym coś również powiedzieć i o tych starych fotografiach na ścianie: one też jakby się zmieniły. Te panie w turniurach, poważne, dumne, ci chmurni wąsacze w czamarach, tużurkach i siwych kurtkach, dawniej tak całkowicie martwi i tak woskowi jak sfotografowane lalki, wszyscy oni teraz jakby ożyli. Kobieta wychylająca się spoza wysokiego oparcia krzesła, która zawsze wydawała mi się czcigodną matroną, miała chyba nie więcej niż trzydzieści lat, kiedy ją fotografowano. W jej ciemnych oczach po raz pierwszy dostrzegłem blask, płomień wewnętrzny, nieodpowiedzialne szaleństwo i przenikliwość. A, bestyjka, pomyślałem stylem naszych dziadków. I zrozumiałem, że przemawia przeze mnie nowe doświadczenie i że moja młodość już jest za

Скачать книгу