Rok 1984. Джордж Оруэлл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rok 1984 - Джордж Оруэлл страница 11
Winston wahał się, czy przyznać towarzyszowi Ogilvy’emu Order Najwyższej Zasługi; ostatecznie porzucił ten zamiar, gdyż pociągnęłoby to za sobą konieczność dokonania wielu zbędnych poprawek w reszcie dokumentacji.
Ponownie zerknął na swojego rywala po drugiej stronie przejścia. Coś mu mówiło, że Tillotson pracuje nad tym samym zadaniem. Nie sposób było zgadnąć, czyja wersja zostanie ostatecznie przyjęta, ale miał głębokie przekonanie, że jego. Towarzysz Ogilvy, niewymyślony jeszcze przed godziną, teraz stał się faktem. Winstonowi wydawało się dość osobliwe, iż można tworzyć trupy, ale nie żywych ludzi. Towarzysz Ogilvy, który nigdy nie istniał w teraźniejszości, teraz zaistniał w przeszłości, a gdy samo fałszerstwo ulegnie zapomnieniu, jego istnienie stanie się równie autentyczne i nie gorzej udokumentowane niż Karola Wielkiego lub Juliusza Cezara.
5
W niskiej stołówce głęboko pod ziemią kolejka drgnęła i przesunęła się wolno do przodu. W wypełnionym po brzegi pomieszczeniu panował ogłuszający zgiełk. Znad garów gulaszu, przez kratę nad kontuarem, buchały kłęby pary, przesycone kwaśną, metaliczną wonią, która jednak nie dawała rady zabić odoru Dżinu Zwycięstwa. Na drugim końcu stołówki mieścił się barek – zwykły otwór w ścianie – gdzie sprzedawano dżin po dziesięć centów za porcję.
– Właśnie cię szukam! – zawołał ktoś za plecami Winstona.
Winston obejrzał się. Stał za nim jego przyjaciel Syme, pracownik Departamentu Badań. Może „przyjaciel” nie było najwłaściwszym określeniem. W obecnych czasach nie miało się przyjaciół, lecz towarzyszy; jednakże pewnych towarzyszy darzyło się większą sympatią niż innych. Syme, filolog i specjalista od nowomowy, należał do ogromnego zespołu ekspertów redagujących jedenaste wydanie Słownika nowomowy. Był maleńkim człowieczkiem, sporo niższym od Winstona, o ciemnych włosach i wielkich, wyłupiastych oczach, smutnych, a zarazem szyderczych, które zdawały się pilnie śledzić każde drgnienie twarzy rozmówcy.
– Chciałem cię spytać, czy może masz żyletki?
– Ani jednej! – odparł szybko Winston, trochę zawstydzony. – Obszedłem wszystkie sklepy. Nigdzie nie znalazłem!
Wszyscy pytali o żyletki. Tak naprawdę miał jeszcze dwie, które trzymał na czarną godzinę. Deficyt żyletek trwał już od miesięcy. W sklepach dla partyjnych ciągle brakowało jakiegoś niezbędnego artykułu. Czasem włóczki, czasem guzików, innym razem sznurowadeł; obecnie brakowało żyletek. Można je było kupić tylko na „wolnym rynku”, bardziej lub mniej ukradkiem, ale i to nie zawsze.
– Od sześciu tygodni używam tej samej – skłamał.
Kolejka znów drgnęła. Przesunąwszy się o kilka kroków, Winston znów odwrócił się do Syme’a. Obaj wzięli zatłuszczone metalowe tace ze stosu na skraju kontuaru.
– Byłeś wczoraj na wieszaniu jeńców? – spytał Syme.
– Pracowałem – odparł obojętnie Winston. – Pewnie wkrótce i tak pokażą to w kinie.
– Słaba namiastka! – zawyrokował Syme.
Szyderczym wzrokiem omiótł twarz Winstona. „Znam cię – zdawał się mówić – przejrzałem cię na wylot. Dobrze wiem, dlaczego nie poszedłeś na wieszanie jeńców”. Na swój intelektualny sposób Syme był zajadle ortodoksyjny. Potrafił rozprawiać z niesmaczną satysfakcją o nalotach na nieprzyjacielskie wioski, procesach i spowiedziach myślozbrodniarzy, o egzekucjach w lochach Ministerstwa Miłości. Rozmawiając z nim należało czym prędzej odciągnąć go od podobnych tematów i kierować na zawiłości nowomowy, o których umiał mówić fachowo i interesująco. Winston odwrócił nieco głowę, żeby uniknąć badawczego spojrzenia dużych, ciemnych oczu.
– Była to udana egzekucja – stwierdził z zadowoleniem Syme. – Moim zdaniem wiązanie nóg psuje cały efekt. Lubię widzieć, jak wierzgają. Ale najbardziej mi się podoba, gdy na końcu wywalają języki, takie sine, że aż fioletowe! Ten moment cieszy mnie najbardziej.
– Następny, proszę! – wrzasnęła prolka z warząchwią, odziana w biały fartuch.
Winston i Syme wsunęli tace pod kratę. Na każdą szybko wrzucono regulaminowy obiad – blaszaną miskę różowoszarego gulaszu, pajdę chleba, kostkę sera, kubek Kawy Zwycięstwa (bez mleka) i jedną pastylkę sacharyny.
– Tam, pod teleekranem, jest wolny stolik – powiedział Syme. – Ale po drodze weźmy dżin.
Dżin wydano im w kubkach bez uchwytów. Przeszli przez zatłoczoną salę i zestawili miski na stolik z metalowym blatem, na którego brzegu ktoś pozostawił kałużę rozlanego gulaszu: ohydną płynną maź podobną do rzygowin. Winston uniósł kubek z dżinem, przez chwilę zbierał się na odwagę, po czym jednym haustem wypił oleistą ciecz. Oczy zaszły mu łzami, zamrugał więc kilka razy i nagle odkrył, że jest głodny. Zaczął przełykać pełne łychy błotnistego gulaszu, w którym gdzieniegdzie pływały gąbczaste różowe sześciany, prawdopodobnie jakiś preparat mięsny. Ani Winston, ani Syme nie odzywali się, dopóki nie opróżnili misek. Przy stoliku na lewo i nieco z tyłu ktoś trajkotał szybko i nieprzerwanie; przykry dźwięk, podobny do kwakania kaczki, wznosił się nad ogólny gwar.
– Jak się posuwa praca nad słownikiem? – spytał Winston, usiłując przekrzyczeć hałas.
– Powoli – odparł Syme. – Zajmuję się przymiotnikami. Fascynująca rzecz!
Na wzmiankę o słowniku natychmiast się rozochocił. Odsunął miskę, w jedną delikatną dłoń ujął pajdę chleba, w drugą kostkę sera i pochylił się nad stolikiem, żeby nie podnosić głosu.
– Jedenaste wydanie będzie w pełni normatywne – rzekł. – Nadajemy językowi ostateczny kształt: taki, jaki będzie miał, gdy wszyscy zaczną posługiwać się wyłącznie nowomową. Kiedy skończymy, ty i inni będziecie musieli powtórnie jej się uczyć. Pewnie uważasz, że naszym głównym zajęciem jest wymyślanie nowych słów. Otóż nic bardziej błędnego! My niszczymy słowa. Setkami, i to dzień w dzień! Redukujemy język, plewimy ze wszystkiego, co zbędne. W jedenastym wydaniu będą wyłącznie słowa, które mają zostać w użyciu po roku dwa tysiące pięćdziesiątym.
Ugryzł