Rok 1984. Джордж Оруэлл

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rok 1984 - Джордж Оруэлл страница 13

Жанр:
Серия:
Издательство:
Rok 1984 - Джордж Оруэлл

Скачать книгу

trudno go było sobie wyobrazić w innym stroju niż granatowe spodenki, szara koszula i czerwona chusta Kapusiów. Myśląc o nim widziało się kolana z dołeczkami i podwinięte rękawy na pulchnych ramionach. Zresztą Parsons rzeczywiście wkładał chętnie szorty, ilekroć tylko nadarzała się ku temu okazja – piesza wycieczka lub inna rozrywka związana z wysiłkiem fizycznym. Przywitał Winstona i Syme’a wesołym „Czołem, czołem!”, po czym usiadł obok, roztaczając intensywną woń potu. Jego różową twarz pokrywały gęsto krople. Miał wręcz nieprawdopodobny dar pocenia się. W osiedlowej świetlicy zawsze można było poznać, kiedy grał w ping-ponga, po mokrej rączce rakietki. Syme wyjął pasek papieru z długą kolumną słów i, z kopiowym ołówkiem w ręku, zaczął je studiować.

      – Patrz, pracuje nawet w przerwie obiadowej! – zawołał Parsons, szturchając łokciem Winstona. – Ten się przykłada, co? Powiedz, stary, nad czym tak ślęczysz? Ech, dla mnie to pewnie i tak za mądre! Smith, stary druhu, dobrze, że cię dopadłem. Chodzi o tę dobrowolkę, którą zapomniałeś mi dać.

      – Na co tym razem? – spytał Winston, automatycznie sięgając po pieniądze.

      Prawie jedną czwartą pensji pochłaniały dobrowolne składki, tak liczne, że łatwo było w nich się pogubić.

      – Na Tydzień Nienawiści. Wiesz, na fundusz osiedlowy. Jestem skarbnikiem naszego bloku. Staramy się jak nigdy, więc będzie na co popatrzeć. Osobiście robię wszystko, żeby Blok Zwycięstwa miał najwięcej flag na całej ulicy. Obiecałeś dwa dolary.

      Winston wysupłał i wręczył mu dwa zmięte, brudne banknoty, a Parsons odnotował kwotę w niewielkim kajecie równym, starannym pismem półanalfabety.

      – I jeszcze jedno, stary. Żona powiedziała mi, że ten mój szczeniak przysolił ci wczoraj z procy. Porządnie go obsztorcowałem. I nawet zagroziłem, że jeśli to się powtórzy, zabiorę mu procę.

      – Chyba był trochę nie w sosie, że ominęła go egzekucja – rzekł Winston.

      – Cóż, bywa… Ale jak mówią, nastawienie ma słuszne, sam przyznasz. Psotne szczeniaki, jedno i drugie, za to jakie gorliwe! W głowie im tylko Kapusie, no i wojna, oczywiście. Wiesz, co ta moja mała zrobiła w zeszłą sobotę, kiedy poszli całą drużyną na wycieczkę w okolice Berkhamsted? Namówiła dwie koleżanki, żeby też odłączyły się od reszty, i przez całe popołudnie śledziły jakiegoś faceta. Szły za nim bite dwie godziny, lasem, a gdy w końcu dotarli do Amersham, nasłały na niego patrol.

      – Dlaczego? – spytał zdezorientowany Winston.

      Parsons zaraz mu wyjaśnił triumfalnym tonem:

      – Mała była pewna, że to szpieg. Może zrzucono go na spadochronie? Ale nie o to chodzi. Wiesz, stary, po czym zgadła? Spostrzegła, że ma dziwne buty, jakich nigdy jeszcze nie widziała. Więc od razu wykombinowała, że to cudzoziemiec. Smarkula ma dopiero siedem lat, a patrz, jaka cwana!

      – Co się stało z tym człowiekiem? – spytał Winston.

      – Nie wiem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby…

      Uniósł ręce, jakby celował z karabinu, po czym cmoknął głośno, naśladując wystrzał.

      – I bardzo dobrze – pochwalił machinalnie Syme, nie odrywając oczu od paska papieru.

      – Oczywiście, nie możemy ryzykować – przyznał z poczucia obowiązku Winston.

      – Jak to mówią, trwa wojna, no nie?

      Jakby na potwierdzenie tych słów z teleekranu tuż nad ich głowami rozległ się sygnał trąbki. Tym razem nie chodziło jednak o ogłoszenie kolejnego militarnego zwycięstwa, lecz o komunikat Ministerstwa Obfitości.

      – Towarzysze! – zawołał ochoczo młodzieńczy głos. – Uwaga, towarzysze! Mamy dla was wspaniałe nowiny! Odnieśliśmy wielki sukces na froncie produkcyjnym! Z najnowszych kompleksowych zestawień statystycznych dotyczących produkcji artykułów konsumpcyjnych wynika, że w porównaniu z rokiem ubiegłym stopa życiowa obywateli wzrosła aż o dwadzieścia procent. Dziś rano w całej Oceanii odbyły się spontaniczne masowe manifestacje; ludzie wylegli z biur, z fabryk, defilowali ulicami, niosąc transparenty i wznosząc okrzyki na cześć Wielkiego Brata, aby wyrazić mu wdzięczność za nowe, szczęśliwe życie, jakie wiodą pod jego światłym kierownictwem. A oto niektóre z uzyskanych danych. Artykuły żywnościowe…

      Zwrot „nowe, szczęśliwe życie” powtarzał się kilkakrotnie. Należał ostatnio do ulubionych określeń Ministerstwa Obfitości. Parsons, którego uwagę przykuł sygnał trąbki, siedział zasłuchany, z poważną miną i rozdziawioną gębą; nudził się, ale w budujący sposób. Nie rozumiał przytaczanych liczb, wiedział jednak, że z jakichś względów są powodem do radości. Wyciągnął wielką, cuchnącą faję do połowy nabitą zwęglonym tytoniem. Tygodniowy przydział tytoniu wynosił zaledwie 100 gramów, rzadko więc kiedy można było nabić fajkę po brzeg główki. Winston palił Papierosa Zwycięstwa, trzymając go ostrożnie w pozycji poziomej. Zostały mu już tylko cztery, a nową kartkę mógł zrealizować dopiero nazajutrz. Skupił się, żeby nie słyszeć gwaru rozmów, i wsłuchał w głos płynący z teleekranu. Okazało się, że manifestowano również, by podziękować Wielkiemu Bratu za zwiększenie przydziału czekolady do dwudziestu gramów tygodniowo. A przecież zaledwie wczoraj, jak pamiętał Winston, nadano komunikat o zmniejszeniu przydziału do dwudziestu gramów. Czy możliwe, że wystarczą dwadzieścia cztery godziny, aby wszyscy przełknęli to kłamstwo? Tak, wystarczyły. Parsons przełknął je gładko, ze zwierzęcej głupoty. Bezoki stwór przy sąsiednim stoliku przełknął je fanatycznie, z zapałem, natychmiast pałając gwałtowną chęcią wyśledzenia, zadenuncjowania i ewaporowania każdego, kto twierdziłby, że w ubiegłym tygodniu przydział wynosił trzydzieści gramów. Syme również – w sposób bardziej złożony, dwójmyślowy – ale też je przełknął. Czyżby więc tylko on jeden, Winston, obdarzony był pamięcią?

      Fantastyczne dane wciąż lały się z teleekranu. W porównaniu z ubiegłym rokiem więcej było żywności, więcej odzieży, więcej domów, więcej mebli, więcej garnków, więcej paliw, więcej statków, więcej helikopterów, więcej książek, więcej noworodków – więcej wszystkiego oprócz chorób, przestępstw i szaleńców. Z roku na rok, wręcz z minuty na minutę, wszyscy i wszystko pięło się na coraz wyższe szczyty. Winston podniósł łyżkę i, tak jak wcześniej Syme, zaczął rozmazywać nią po blacie stołu jedną z odnóg gęstniejącej kałuży gulaszu. Rozmyślał z goryczą o materialnym poziomie życia. Czy zawsze było tak źle? Czy jedzenie zawsze miało tak podły smak? Rozejrzał się po stołówce. Niskie, zatłoczone pomieszczenie o ścianach szarych od dotyku niezliczonych ciał; poobijane metalowe stoły i krzesła, ustawione tak ciasno, że wszyscy niemal stykali się łokciami; pogięte łyżki, wyszczerbione tace, toporne białe kubki; każda powierzchnia zatłuszczona, każda szczelina wypełniona brudem; a wszędzie zatęchła, przemieszana woń podłego dżinu, kiepskiej kawy, kwaśnego gulaszu i nieświeżych ubrań. Ciało wzdrygało się, a kiszki skręcały na znak protestu, któremu towarzyszyło poczucie, że człowieka wykiwano, pozbawiając go czegoś, do czego miał niezbywalne prawo. Winston nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek było inaczej. Jak daleko sięgał pamięcią, zawsze się nie dojadało, nosiło dziurawe skarpety i łataną bieliznę, meble były poobijane i krzywe, mieszkania niedogrzane, metro zatłoczone, domy w rozsypce, chleb szary, kawa ohydna; herbata uchodziła za rarytas, papierosów nie wystarczało; niczego nie można było kupić tanio i bez ograniczeń z wyjątkiem syntetycznego dżinu. Oczywiście,

Скачать книгу