Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński страница 5
Reszta dnia minęła szybko. Tadeusz przedstawił mnie innym oficerom. Chodziliśmy, po prostu, po pokojach, a on mówił, kto czym się zajmuje. Były zwyczajne w takiej sytuacji frazesy, gesty, spojrzenia mniej lub bardziej nieufne. Potem zainstalowałem się w SWOIM gabinecie. Sekretarka zrobiła mi herbatę. Zwróciła się do mnie: „Naczelniku”. Wspaniale to zabrzmiało, chociaż jeszcze bardzo egzotycznie. Muszę się przyzwyczaić. Pogadałem też chwilkę z porucznikiem Andrzejem Karkowieckim, który kierował zespołem monitorującym PCOS. Podobał mi się ten facet. Pomysł ze wzmocnieniem przeciwników II Soboru był świetny. Niech Wojtyła sam zobaczy, jak trudno jest być w Polsce prorokiem. Ustaliliśmy sobie nazwiska „dyskutantów” oraz sposób podrzucenia „argumentów” krytykom. W końcu usiadłem nad swoją analizą, którą Tadeusz dał mi na koniec rozmowy. Był to niby mój tekst, lecz brzmiał trochę inaczej, niż go pamiętałem. Ktoś go przepisał, przestawiając kolejność niektórych akapitów, a nawet zdań. Teraz był bardziej jednoznaczny. Na maszynopisie nie było żadnego podpisu ani adnotacji. Podkreślono jedynie fragmenty dotyczące antysemityzmu kleru i związków z wywiadami NATO. W oryginale były to spekulacje, które potraktowałem jedynie jako możliwości działań dezinformacyjnych. Tutaj pozbyto się kilku przymiotników oraz trybu przypuszczającego i całość wyglądała na udowodnioną tezę. Na marginesie, obok podkreśleń, widniał duży wykrzyknik. Lepiej moich zadań nie trzeba było przedstawiać! Na koniec pani Jadzia dała mi paszport służbowy, delegację, 180 marek NRD diety, zlecenie na samochód i kluczyki do służbowego Fiata, wraz z kompletem dokumentów i „erką”. Cywilne numery, cywilne papiery –zrymowałem sobie dziecinnie. Na koniec dnia wpadł do mnie Tadeusz. Pożyczył mi dobrej i „owocnej” podróży do Lipska, udanych zakupów oraz poprosił, abym wracając do Warszawy, wpadł do Chojnowa – małego miasteczka przy bocznej „krajówce”, odległego o siedemnaście kilometrów od Legnicy. Szefem grupy operacyjnej MO był tam Janusz Zenkat. Młody, świeżo po szkole i dość operatywny. – Jak się zaczęły te całe związki – mówił – milicjanci zaczęli szaleć. Tamci też się zorientowali, że mogą wbić klina między MO a SB. Szczególnie w takich pipidówach. Zenkata zesłali tam z Legnicy, gdzie zajmował się kontaktami z PGWAR. Chodziło o drobne rozróby radzieckich sołdatów. Wiesz: wóda, drobne kradzieże. Normalka. Dostał awans i wziął się do roboty. Wpadł na pomysł i sam zaczął organizować „Solidarność” w komendzie. Tych z SB trafił szlag, lecz Zenkat wcześniej wysłał do Warszawy raport z nazwiskami tych głupich „krawężników”. Dołączył do niego niezłą charakterystykę księdza, którego chcieli za kapelana. Święta milicja, kurwa mać! I tak trafiło to do nas. Pogadaj z nim. Może warto go ściągnąć tutaj, albo wykorzystać w jakiś sposób? Powołaj się na mnie.
Auto odebrałem z garaży na Iwickiej. Zatankowałem i pojechałem do domu. Mieszkałem na Ursynowie, w nowych blokach przy Bacha. Mieszkanie dostałem w zeszłym roku. Nowe, trzypokojowe. Miałem szczęście, bo teraz urzędasy powariowali i zaczęli nagle zadawać pytania. Marzena położyła szybko Leszka spać i mogliśmy trochę pogadać. Pochwaliłem się awansem, a ona natychmiast zaczęła wyliczać, co musimy kupić do domu, bo przecież będę teraz miał towarzystwo zupełnie inne niż dotąd. Poprosiłem, by zbytnio nie chwaliła się w pracy moim sukcesem. I tak się dowiedzą, ale niech to nie wychodzi od niej. „Życzliwych” jest cała masa. Szczególnie w jej biurze. „Paszporty” i „C” pełne były żon oficerów. I cholernie rozplotkowane. Poszliśmy spać wcześnie. O piątej rano ruszyłem w podróż do NRD. Miałem przed sobą jakieś dziewięć godzin jazdy.
Lipsk, Stasi i KGB
Filia berlińskiego Instytutu Kultury Polskiej w Lipsku mieściła się w zabytkowej kamienicy, blisko rynku. Gdy dojechałem na miejsce, było jeszcze widno. Zaparkowałem na „dyplomatycznej” kopercie i podszedłem do furtki. Kątem oka zauważyłem dwóch enerdowskich policjantów, którzy na widok mojego samochodu rozpoczęli powolny marsz w moją stronę. Zanim nacisnąłem guzik domofonu, drzwi instytutu otworzyły się i ukazał się w nich ubrany starszy mężczyzna w garniturze. – Pan z Warszawy? Na konferencję? – zapytał. Gdy potwierdziłem, poprosił, bym skręcił od razu za budynkiem w lewo, z ulicy Markt w ulicę Barfuβgäβchen, i tam zaparkował na wewnętrznym parkingu instytutu. Wjazd znajdował się koło piwiarni, a mężczyzna miał otworzyć mi bramę. Wsiadłem do samochodu. W lusterku ujrzałem policjantów, z których jeden mówił coś przez krótkofalówkę. Szybko odjechałem i zaparkowałem zgodnie z instrukcją portiera. Ten już na mnie czekał. Wyjąłem z samochodu płaszcz i neseser, po czym wszedłem za nim na pierwsze piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora. W drzwiach przywitała mnie średniego wzrostu brunetka, ubrana w granatowo-czarny kostium. – Wereda – przedstawiła się, podając mi rękę. – Towarzysz Zdzisław uprzedził o pańskim przyjeździe – powiedziała, nim zdążyłem przekazać dyrektorskie pozdrowienia. – Proszę po powrocie podziękować mu za Jakuba. Będzie wiedział, o co chodzi. Pan po raz pierwszy w Lipsku? – zakończyła pytaniem, wskazując mi fotel w gabinecie. – Tak – odpowiedziałem. – Byłem kiedyś w Dreźnie, na praktykach studenckich w 1974 roku. Tu jestem po raz pierwszy. – Rozmawialiśmy potem trochę o sytuacji w Polsce, niepokojach władz NRD. Przekazała mi też program konferencji. W jej gabinecie, oprócz dużego orła na ścianie, zauważyłem portret Honeckera z osobistą, odręczną dedykacją. W rogu, obok paprotki, stało zwyczajowe popiersie Lenina. Prawie jak u nas, tylko zamiast Honeckera jest Dzierżyński – pomyślałem. Wereda wstała, wręczyła mi klucz do pokoju gościnnego. – To na drugim piętrze. Jedną noc jakoś się pan przemęczy. Jakby czegoś pan potrzebował, to proszę dzwonić. Udanego pobytu – pożegnaliśmy się i poszedłem zostawić rzeczy. Chciałem jeszcze pójść na zakupy, a naprzeciwko Instytutu zauważyłem jakiś dom handlowy. Zastanawiałem się też, o jakiego Jakuba jej chodziło. Później dowiedziałem się, że był to jej syn. Dyrektor załatwił mu pracę, mimo sprzeciwu lekarzy i psychologów. Umieścili go w wewnętrznym archiwum „trójki”. Siedział tam i czytał życiorysy. Towarzyszka Wereda w maju 1989 roku wyszła korzystnie za mąż i została wiedenką, z typowym dla mieszkanek tego miasta nazwiskiem drugiego męża. Gość współpracował z jej byłym małżonkiem, a w roku 1968 wyjechał do Austrii i ożenił się z Austriaczką. Również przyjął nazwisko żony wraz z obywatelstwem. Kiedy ją spotkałem pod koniec 1980 roku, była już dojrzałą kobietą, po której było widać, jak wcześnie ujawniają się okrutne znamiona jej genotypu (na szkoleniu w Moskwie był temat rozpoznawania cech genotypów ludzkich, ale jeszcze do tego wrócę).
Wyszedłem z instytutu i wróciłem do głównej ulicy. Skręciłem w prawo i skierowałem się do domu handlowego. Przechodniów było niewielu. Minąłem po drodze jakąś zakochaną parę, która przyspieszyła na mój widok. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Zaczął padać drobny deszcz. Z przyjemnością wbiegłem do sklepu. Pochodziłem po parterze i pierwszym piętrze. Takie małe Domy Towarowe Centrum. Towarów trochę więcej i nie ma kolejek. Poszedłem do działu zabawek i kupiłem Leszkowi mały zestaw „Piko”. U nas był trzy razy droższy. Poszedłem do spożywczego. Marzena prosiła o pomarańcze i czekoladę. Chodziłem między półkami, porównując ceny. U nich wszystko było tańsze. Przejadali wszystko, każdy kredyt – nie wierzyłem w skuteczność ich socjalistycznego rolnictwa. Kupiłem owoce oraz słodycze, a także herbatę. Była jakaś w torebkach. Wziąłem trzy pudełka, bo u nas była nie do zdobycia. Zostało mi jeszcze sto dwadzieścia marek. U konika to jakieś trzysta złotych. Wielu handlarzy kupuje, bo „przydziałowych” jest mało. Zatrzymałem się jeszcze przy alkoholu, ale nie było niczego ciekawego. Pytałem sprzedawczynię po rosyjsku o whisky, lecz ta nie rozumiała albo udawała, że nie rozumie. Machnąłem ręką i postanowiłem