Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński страница 8
Rok 1968 przeszedł mi bardzo szybko. Marzec kojarzy mi się jedynie z koniecznością uzyskiwania podpisów rodziców w dzienniczku. Nauczyciele przez dwa miesiące zapisywali nam godzinę wyjścia ze szkoły, a rodzice musieli wpisywać godzinę przyjścia do domu. W czerwcu ojciec został dyrektorem personalnym i przyjeżdżała po niego służbowa wołga z kierowcą. Czasem podwoził mnie do szkoły. Matura poszła mi nieźle. Postanowiłem zdawać na fizykę. Ojciec wolał, abym studiował handel zagraniczny, lecz zaakceptował mój wybór. Zasugerował mi tylko uniwersytet. – Po politechnice zostaniesz najwyżej majstrem w zakładzie, jak wielu inżynierków – tłumaczył. Posłuchałem go i pojechałem na egzaminy. Zamieszkałem u kolegi z Mierek – Jacka Grunsztajna, który przygotowywał się do egzaminów na prawo. Raz tylko w ciągu tego tygodnia widziałem jego ojca. Był jakimś fiszą w związkach zawodowych. W CRZZ. Matka była na „wakacjach” w Bułgarii. Żartowali obaj. W rzeczywistości pojechała z odczytami na temat syjonizmu dla tamtejszych organizacji partyjnych. Cały czas opiekowała się nami służąca. Śmieszyło mnie, gdy nazywała nas paniczami, a siostrę kolegi – już studentkę dziennikarstwa – panienką. Zaopatrzenie też mieli wspaniałe. Puszki Krakusa, winogrona, pomarańcze. Po raz pierwszy piłem zagraniczne piwo w puszce. Niezbyt mi smakowało, ale nie chciałem być gorszy, wydać się prostakiem, więc wypiłem je całe, udając zadowolenie. Przed powrotem do domu ojciec kolegi przekazał pozdrowienia dla mojego. Nie wiedziałem, że znali się wcześniej. Ojciec wspomniał o przelotnej znajomości na początku lat pięćdziesiątych. Nigdy nie chciał mówić o tamtych czasach. Trochę więcej dowiedziałem się dopiero z jego teczki.
Egzaminy poszły mi nieźle i dostałem się bez problemu. Ojciec prosił mnie, bym przed egzaminami wpadł do jego znajomego, urzędującego w komitecie uczelnianym PZPR. Wpadłem, przekazałem pozdrowienia. Wysoki, całkiem łysy mężczyzna, o okrągłej twarzy i w wieku mojego ojca, uścisnął serdecznie moją rękę. Powiedział coś o starych znajomych. Spytał, czy ojciec często bywa w Warszawie. – Niech się odezwie! – dodał, a następnie zaczął opowiadać o ubiegłorocznych „awanturach i kłopotach”. Na szczęście awanturników – „wiadomo skąd” – pozbyto się, a uniwersytet „otworzył się” na dzieci sprawdzonych „polskich rodzin”. Na koniec pożyczył mi szczęścia i pożegnaliśmy się. Nie pamiętam już jego nazwiska. Wszyscy mówili o nim „towarzysz Jakub”.
Praktyki studenckie, trzy tygodnie w sierpniu, odbyłem w Łuczniku. Ojciec załatwił mi sprzątanie biur. Mieszkałem w domu, pracowałem dwie godziny po południu i przygotowywałem się do wyjazdu do Warszawy. Ojciec poinstruował mnie tylko jednym zdaniem: – Skontaktuj się ze mną, zanim zamieszasz się w cokolwiek. – Dodał, bym odwiedził ponownie towarzysza Jakuba, a on mi poradzi, w jaki sposób „spożytkować nadmiar energii”. Akademik również dostałem bez problemu. I to „jedynkę” na Kickiego, chwilę od ulicy Grochowskiej, łączącej warszawskie Pragi. We wrześniu zainstalowałem się na „Kicu”. Kilka razy spotkałem się z Grunsztajnem, lecz jego koledzy, opowiadający o placówkach i sklepach „za żółtymi firankami”, niezbyt mi się spodobali, więc powoli zacząłem wygaszać tę znajomość. I dobrze. Po 1976 roku znaleźliśmy się po przeciwnych stronach. Jego ojciec wyjechał w 1972 roku do Londynu i już nie wrócił. Siostra, Hanna, „szalała” w telewizji, promując gierkowskie „Pomożecie?”, kolejne okno na świat, czyli program drugi. Była krytyczna i pryncypialna. Ach, jak oni kochali to słowo! Sam Jacek znalazł się w roku 1981w Paryżu, gdzie piętnował nasz „bandycki system”. Słyszałem, że Francuzi nie uwierzyli mu tak od razu, jeśli uwierzyli w ogóle. Wracajmy jednak do 1969 roku.
Na początku października towarzysz Jakub zaprosił mnie do siebie i zaproponował, bym wszedł w szeregi władz uczelnianych Związku Studentów Polskich. Wówczas na uniwersytecie były trzy organizacje studenckie: Związek Młodzieży Polskiej, Związek Młodzieży Wiejskiej i najliczniejszy ZSP. Myślałem o wstąpieniu do ZMP, ale mój rozmówca wyjaśnił mi, że największa organizacja studencka potrzebuje nowych, ideowych i oddanych młodych ludzi, którzy nie powtórzą błędów 68 roku. Zgodziłem się, a towarzysz Jakub zaznaczył, że będą wybory i ja wystartuję z listy zaproponowanej przez Komitet Uczelniany, więc „nie powinno być problemu”. I rzeczywiście. Przytłaczającą większością głosów zostałem wybrany w skład Rady Uczelnianej oraz Zarządu Głównego, gdzie spotykali się przedstawiciele różnych uczelni. W Zarządzie był jeszcze jeden „pierwszoroczniak” – student szkoły teatralnej, Tomasz Niećko. Jego ojciec był sekretarzem POP w prowincjonalnym teatrze. Niećko kariery aktorskiej nie zrobił. Całe studia zajmował się działalnością społeczną. Pracę magisterską napisał z Brechta jako twórcy „socjalistycznego teatru”. Kilka lat później spotkałem go na Rakowieckiej, w bufecie na czwartym piętrze. Poznał mnie i był strasznie tajemniczy. Rozmawiał w protekcjonalnym, pełnym pozornej nonszalancji tonie, który miał świadczyć o jego pozycji i znaczeniu. Z wewnętrznej kieszeni marynarki, niby przypadkiem, wystawał mu łańcuszek od legitymacji. „Jedynkarz”. Tylko oni mieli dodatkowe wewnętrzne przepustki, które u siebie, w bloku „F”, nosili stale na szyjach. Po korytarzach MSW chodzili szybko, sprawiając wrażenie wiecznie zajętych, niezwracających uwagi na „szaraczków” pałętających się wokoło. Oni myśleli, walczyli z prawdziwym wrogiem, „na pierwszej linii frontu”, podczas gdy reszta bezpiecznie bawiła się w pracę operacyjną. Niektórzy z nich, podobnie, jak Niećko, nosili swoje przepustki „ukryte” tak, by widoczny łańcuszek podkreślał ich elitarność. Na krótko przed aresztowaniem dowiedziałem się, że Niećkę wysłali za granicę. Do kraju socjalistycznego. Chyba nie był taki dobry, jak sugerował rozmówcom.
W sześćdziesiątym dziewiątym nie myśleliśmy jeszcze o ministerstwach. Studiowaliśmy, cieszyliśmy się życiem studenckim. Organizowaliśmy zawody międzyuczelniane, kabarety, przedstawienia w fabrykach. KU, chyba poinstruowany przez kogoś z KC, zasugerował nam akcję „Studenci dla robotników”. Chodziło o odbudowanie zaufania świata pracy do młodej polskiej inteligencji. Z ramienia PZPR akcji patronował towarzysz Żabicki, który był wówczas prorektorem. W korytarzach mówiono, że niedługo zajmie miejsce Burskiego, który za bardzo związał się z „towarzyszem Wiesławem”. Przy tej okazji, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że nawet partyjne układy mogą modyfikować swoje konstelacje. Ojciec wyjaśnił mi, że należy obserwować wszystko wnikliwie. Jakiś układ może przesunąć się chwilowo na plan dalszy, lecz zawsze może powrócić, bo partia nigdy nie zapomina o swoich lojalnych członkach i elastycznie reaguje na sytuację zewnętrzną. Na razie zajmowałem się jedynie stroną organizacyjną tej całej akcji. Dużo pracy przy tym nie miałem. Na szczęście, bo zależało mi na średniej. Chodziło o stypendium. Jako syn „inteligenta pracującego”, by myśleć o dodatkowych pieniądzach z uczelni, musiałem uzyskać po pierwszym semestrze średnią co najmniej cztery i pół. W dodatku mój ojciec za dużo zarabiał i przekroczył „stypendialną” granicę dochodów, czyli sześćset pięćdziesiąt złotych. Poza tym nie byłem przedstawicielem „rodziny wielodzietnej”. Jacek miał pochodzenie chłopskie. Jego ojciec pełnił funkcję społeczną, państwową i oficjalnie utrzymywał się z niskiej pensji KC. Diety i fundusz reprezentacyjny nie wchodziły do dochodu. Dzieci badylarzy też łapały się na stypendium, jako synowie i córki małorolnych chłopów, czyli takich, których gospodarstwa nie przekraczały dwóch hektarów. „Dwa hektary pod szkłem” – mówiliśmy o takich małorolnych, z zazdrością patrząc na ich Rifle lub Wranglery z „ciuchów” albo z Różyckiego. Ja musiałem się zadowolić siermiężnymi Szarikami. Pomógł mi Jacek, który poprosił ojca, a ten – za pół ceny – kupił mi dżinsy za „żółtymi firankami”. Wtedy to było coś! Symbol nobilitacji. Był taki sklep na rogu Koszykowej i Mazowieckiej: Baltona. Można tam było wejść jedynie po okazaniu specjalnej