Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński страница 10

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński

Скачать книгу

jednak, że oficer SB – byłem pewien, że to oficer – nie spotkał się ze mną tylko po to, by wysłuchać moich żalów. Eryk wysłuchał mnie uważnie i powiedział: – Miło nam się rozmawia, panie Pawle. Jest pan wyjątkowo spostrzegawczy. Potrafi pan wyciągać właściwe wnioski. Cieszę się, że w tych trudnych czasach są jeszcze młodzi ludzie, którzy rozumieją swoje obowiązki wobec ojczyzny, którzy są przekonani, że nie ma odwrotu od obranej przez nią drogi, którzy wiedzą, że wyłącznie nasza socjalistyczna wspólnota może nam zapewnić bezpieczeństwo. – Czułem się mile połechtany tymi słowami, bo któż nie lubi być docenianym. Chciałem wierzyć w te słowa i wierzyłem. Świadczył o tym awans na „pana Pawła”. Mój rozmówca przeszedł do konkretów: – Takim ludziom należy pomagać. Wydobyć z nich to, co jest najlepsze, i wykorzystać dla dobra Polski. Sądzę, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie, a nasza dalsza współpraca, panie Pawle, przyniesie i panu, i Polsce duże korzyści. – Po raz pierwszy padło słowo współpraca. Dla mnie on reprezentował rząd. Ja byłem jednym z wielu studentów, na początku drogi, niepewny jutra. On gwarantował mi bezpieczeństwo. – Proponuję panu – kontynuował – nawiązanie oficjalnej współpracy z nami. Nie chodzi o nic wielkiego. Będzie pan obserwował, zapamiętywał, czasem pisał dla nas drobne informacje. My ze swej strony gwarantujemy panu całkowite bezpieczeństwo i poufność. Jest tylko jeden warunek: nasza praca jest tajna, więc i nasze kontakty muszą być tajne. Pomoc dla pana też. Czy to pan zaakceptuje? – zakończył pytaniem. Było to dla mnie oczywiste, że wchodzę w nowy etap życia. Mój wybór uwarunkuje całą resztę. Gdybym teraz się zawahał, pewnie nie poniósłbym konsekwencji. Teraz. Ale co potem? Wylądowałbym pewnie w jakiejś radomskiej szkole i uczyłbym robotnicze dzieci przedmiotu, który do niczego im się nie przyda. Wiecznie biedny i wiecznie sfrustrowany. Wyrwałem się z tego zapyziałego Radomia z jednym kinem i prowincjonalnym teatrem. Powrót byłby katastrofą. Starając się, by zwłoka w odpowiedzi nie wyglądała na wahanie, dobitnie i zdecydowanie powiedziałem – Tak! – W porządku – skomentował Eryk. – Teraz musimy dopełnić procedur. Mimo wszystko reprezentuję urząd, a każdy urząd wymaga biurokracji. Proszę pisać. Ma pan długopis? – Potwierdziłem, a on wyjął kartkę papieru, połówkę A4 w kratkę i zaczął dyktować mi ściszonym głosem: Warszawa, dnia 4 stycznia 1969 roku, tajne, specjalnego znaczenia. Zobowiązanie. Ja, Paweł Grzegorzewski, urodzony 27 września 1951 roku w Radomiu, syn Jerzego i Haliny Górkiewicz, niniejszym zobowiązuję się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Zobowiązuję się do zachowania w bezwzględnej tajemnicy wobec osób trzecich, w tym rodziny, faktu współpracy, jej treści, otrzymywanych zadań oraz informacji, miejsc i tematyki spotkań, a także tożsamości kontaktujących mnie oficerów. W trakcie współpracy będę używał pseudonimu „Hanna”. Takim pseudonimem podpisywał będę wszelkie informacje i notatki. Na koniec podpisałem się imieniem i nazwiskiem. Chwilę zastanawiałem się nad wyborem pseudonimu, gdyż Eryk poinstruował mnie, bym nie wybierał niczego, co mogłoby być związane z moją rodziną, pracą lub środowiskiem, co mogłoby mnie zidentyfikować. Przyszło mi do głowy imię Hanna, bo tak nazywała się dziewczyna, z którą byłem kiedyś na obozie w Mierkach, a która bardzo mi się podobała. Nigdy jej już nie spotkałem. Eryk zabrał mi kartkę. Złożył, schował do portfela i powiedział: – Na następnym spotkaniu podamy ci listę zadań oraz sposób kontaktu z nami. Musimy to przygotować. Spotkajmy się za dwa tygodnie o tej samej porze, ale w Piotrusiu na Nowym Świecie. Wiesz, gdzie to jest? – Skinąłem głową. Imponowało mi to „tykanie”. Czułem, że przyjęto mnie do jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia, kręgu, który mnie zaakceptował. – Wiem, że jesteś ateistą – kontynuował Eryk – ale mam prośbę: nie manifestuj tak otwarcie swojej niechęci do Kościoła i kleru. Chińczycy, widzisz – wyjaśnił, widząc moje zdziwienie – uważają, że przeciwnika, by go pokonać, trzeba nawet pokochać. To mądrzy ludzie, choć teraz oddalają się od nas. Na uniwersytecie jest wiele osób, które wydają się dalekie od religii, a mimo to wiążą się ze środowiskami kościelnymi działającymi poza oficjalnymi stowarzyszeniami. Na przykład młoda Olsztyńska. Uznają, że w ten sposób zostaną „prawdziwymi Polakami” albo będą mieć wpływ na cokolwiek. Na nasze dusze – w jego ustach zabrzmiało to jednocześnie groźnie i ironicznie. – To prosta droga do Wolnej Europy lub Paryskiej Kultury. Księża są i zawsze będą przeciwko postępowi. Taka już ich natura, a my musimy ograniczać i neutralizować ich wpływ na masy – dokończył. Zgodziłem się z tym, a on zawołał kelnera i zapłacił. Miałem już się ubierać. Eryk nagle uderzył się dłonią w czoło: – Aha, byłbym zapomniał! Skleroza! Wiem, że nie zrobiłeś tego dla pieniędzy, lecz my dbamy o naszych ludzi. To twoje honorarium. Weź te pieniądze bez wahania. Być może będziesz miał wydatki związane z pracą dla nas, więc nie ma co się certolić. – Dał mi w kopercie sto złotych, a ja napisałem pokwitowanie, z taką samą datą i klauzulą, podpisując je pseudonimem: Kwituję odbiór 100 złotych (sto złotych), tytułem zaliczki na poczet dalszej współpracy, od oficera SB, kapitana… Eryk powiedział, że nazwisko wstawi później sam. Potem wyszliśmy z Telimeny, pożegnaliśmy się, a ja poszedłem na spacer Nowym Światem, w kierunku Jerozolimskich. W głowie miałem pełno myśli. Przyszłość rysowała się wspaniale. Zarobiłem pierwsze pieniądze w życiu! Po drodze kupiłem sobie lepsze wino, algierską Gellalę i czekoladę w Delikatesach przy Wareckiej. Wypiłem je sam po powrocie do akademika. Nazajutrz cholernie bolała mnie głowa.

      Olsztyńska miała z nami jeszcze jedne zajęcia. Potem zniknęła, a egzaminy prowadził prorektor Żabicki. Był specjalistą od XVI i XVII wieku, więc pytał wszystkich jedynie o datę powstania PZPR, twórców PPR i budowę organizacyjną partii. Wszyscy dostali dobre stopnie. Ja miałem wysoką średnią i przyznali mi 300 złotych stypendium. Towarzysz Jakub chwalił się wszem i wobec „wysoką świadomością klasową i ideową młodzieży akademickiej”, o czym miały świadczyć wyniki egzaminów z „przedmiotów ideologicznych”. Jacek skomentował to prosto: – Kwieciński zawsze wie, jak się ustawić. – To on nazywa się Kwieciński? – zapytałem. – Teraz tak – odpowiedział Jacek. Wiele lat później wściekał się, gdy ktoś mu przypomniał tę odpowiedź.

      Podobno życie studenckie jest ciekawe. Ja tego nie zauważyłem. Uczyłem się, działałem, obserwowałem. Zajęcia miałem na ogół od samego rana, więc codziennie o siódmej piętnaście wychodziłem z Kica i szedłem na przystanek tramwajowy. Wbijałem się do dwudziestki szóstki, którą – wisząc na ogół na pomoście – dojeżdżałem do tunelu WZ, a potem schodami ruchomymi wjeżdżałem na plac Zamkowy. Tam czekałem na setkę, wpatrując się w ruiny zamku i nadpalone, puste, prześwitujące złowieszczo „okno Żeromskiego”. Jeszcze dwa przystanki i byłem na uniwersytecie. Czasem łapałem „efkę” na Grochowskiej, lecz kiedy skasowali przystanek koło schodów na Świerczewskiego, pozostał mi tramwaj. Wracałem inaczej. Po zajęciach szedłem na spacer Nowym Światem, oglądając wystawy sklepów. Na skrzyżowaniu z Chmielną był komis. Zatrzymywałem się tam i wpatrywałem w zachodnie śmiecie na wystawie: długopisy z półnagimi kobietami, trójwymiarowe pocztówki, nylonowe rajstopy. Dochodziłem do Jerozolimskich i pod KC wsiadałem w dwadzieścia cztery lub pod muzeum w „cetkę”. Jechałem do Ronda Wiatraczna, a stamtąd kilka kroków Grochowską, i byłem w akademiku. Czasem wpadałem „Pod Murzynka” na coś mocniejszego. Nie piłem dużo, chociaż zdarzało mi się pokrzepiać setką lub dwiema.

      Z Erykiem spotykałem się do końca 1970 roku. Najpierw w knajpach, potem w MK na placu Dzierżyńskiego. W gomułkowskim bloku, na trzecim piętrze nad księgarnią, mieli tam mieszkanie. Niewielkie, dwupokojowe, około czterdzieści metrów, ze ślepą kuchnią. Wchodziło się od Senatorskiej, przez podwórko. Klatka miała numer drugi. Okna wychodziły na plac i na pomnik. Podobno do 1969 roku mieszkał w nim jeden z braci Toplarów. Zrzekł się mieszkania jeszcze przed wyjazdem na Zachód, gdy dostał paszport. MSW przejęło lokal i zaczęło wykorzystywać do spotkań ze „źródłami”. Pamiętam nowiutki komplet mebli z Emilki. Zadania dawano mi niezbyt kłopotliwe. Zgodnie z zaleceniami Eryka, nie wychylałem się,

Скачать книгу