Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński страница 9
Do Warszawy wróciłem od razu po Nowym Roku, w piątek. Zajęcia zaczynały się dopiero w poniedziałek, 5 stycznia, lecz chciałem trochę posiedzieć w BUW-ie i nadrobić zaległości przed sesją. W akademiku było pusto. Miałem spokój. W niedzielę pospałem trochę dłużej. Kiedy wychodziłem z Kica, zawołał mnie portier i dał mi kopertę, którą rano „ktoś dla mnie zostawił”. Portier nie wiedział, kto. Przypuszczał, że z uczelni. Zaciekawiony, otworzyłem kopertę. W środku była napisana odręcznie kartka. Jakiś „Eryk” powoływał się na znajomość z moim ojcem i zapraszał mnie na kawę do „Telimeny”, tego samego dnia, na godzinę piętnastą. Dodawał, że porozmawiamy o „moich kłopotach”. Na UW studenci plotkowali wciąż o „smutnych panach” z Rakowieckiej, którzy nadal szukali osób zamieszanych w 1968 rok. To odpadało, bo wtedy jeszcze byłem w liceum. O co może chodzić? W BUW-ie nie usiedziałem długo. Włóczyłem się po Krakowskim Przedmieściu, robiąc rachunek sumienia i nic nie przychodziło mi do głowy. Zastanawiałem się nawet, czy nie zignorować zaproszenia, lecz wzmianka o ojcu spowodowała, że odrzuciłem tę myśl całkowicie. Przecież i tak mnie znajdą. Ów „Eryk” nie napisał nawet, jak wygląda, co oznacza, że mnie zna. Nie ma co uciekać! Nic złego nie zrobiłem. Pod Telimeną byłem kwadrans wcześniej. Przechadzałem się nerwowo po placyku pomiędzy Krakowskim a Kozią. Padał deszcz ze śniegiem. Na dworze nie było zbyt przyjemnie. Ja jednak tego nie czułem. Denerwowałem się coraz bardziej. Punktualnie o trzeciej usłyszałem nagle swoje imię i nazwisko, wypowiedziane pytającym tonem. Odwróciłem się gwałtownie. Ujrzałem wysokiego, ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, mężczyznę, ubranego w szaropopielatą jesionkę. W ręku trzymał, modną wówczas, szarą czapkę ze sztucznego misia, z daszkiem. Uśmiechał się miło. Zapamiętałem jego gęste i obfite ciemne włosy, sprawiające wrażenie nieuczesanych. Imponująca, prawie hipisowska czupryna. Wyglądał na faceta koło czterdziestki. – Zmarzliście – powiedział. – To nie pora na spacerki. Chodźmy do środka. – Weszliśmy do kawiarni. Mój gospodarz rozejrzał się i zajął stolik w rogu sali, na skos od wejścia. Zajął miejsce pod ścianą, niewidoczne z zewnątrz, w kierunku drzwi. Mnie wskazał krzesło obok, przodem do okna. Skinął na kelnera, zamówił dwie kawy i dwa ciastka – keksy, bo było po świętach. – Nazywam się Eryk – przedstawił się. – Zapewne domyślacie się, jaką instytucję reprezentuję? – Skinąłem głową. – Wasz ojciec wspominał o waszych kłopotach z wykładowczynią. Słucham. – Opowiedziałem mu wszystko. O referacie i kolokwium, głupich adnotacjach, jej córce, której, co prawda, nie znałem, ale słyszałem dużo. Wspomniałem, że byłem w KU, lecz nic nie wskórałem. Eryk słuchał uważnie. Kilkakrotnie poprosił, bym sprecyzował pewne szczegóły: jakich studentów preferuje Olsztyńska, z jakimi pracownikami uniwersytetu ma bliższy kontakt, czy jej córka przychodzi na uniwersytet. Wymieniłem parę osób, które miały u niej dobre stopnie. Podałem nazwisko asystenta z Wydziału Filozofii. Widziałem ich często, dyskutujących w Harendzie. Eryk dał mi kartkę papieru i poprosił, bym napisał nazwiska i imiona wymienionych osób. Pewnie zdziwicie się, dzisiejsi czytelnicy, że nie miałem żadnych oporów. Dlaczego miałbym je mieć? Nic mnie z tymi ludźmi nie łączyło. Chodziło o ukaranie niesprawiedliwości i moje stypendium. Czy to grzech, że też chciałem mieć na spodnie z Różyckiego? Poza tym, nie zapominajcie, że jestem matematykiem, a matematyka to logika i konsekwencja. Jeśli przyszedłem na spotkanie, wylałem swoje żale, dowiedziałem się, kim jest mój rozmówca, i mając tego świadomość, podałem jakieś nazwiska, to byłoby absolutną niekonsekwencją unikanie zapisania tego. Przypominam: a kwadrat plus be kwadrat równa się ce kwadrat. Inaczej być nie chce w tej rzeczywistości. Napisałem te nazwiska, a Eryk zapytał mnie jeszcze o Jacka i jego rodzinę. Zdziwiło mnie to, lecz opowiedziałem o służącej, „żółtych firankach” i ofercie kupna bonów, a także o komentarzach Jacka na temat towarzysza Jakuba i Olsztyńskiej. Mój rozmówca musiał zauważyć moje zdziwienie, bo powiedział dobitnie: – Niech Pan zapamięta na całe życie: nie wszyscy, którzy mówią o miłości do socjalistycznego państwa, kochają je szczerze. Są dużo gorsi od otwartego wroga, bo uznają jedynie swój partykularny interes. Jeśli każą im sprzedać nasz kraj imperialistom, to zrobią to bez mrugnięcia okiem. Naszym zadaniem, moim i takich młodych ludzi, jak pan, jest wykrywanie takich wrogów oraz ich eliminowanie. – Zauważyłem, że przeszedł na mniej oficjalne „pan”. To dobry znak. – Czy mam zerwać kontakty z Grunsztajnem? – zapytałem. – Nie, skądże. Proszę,