Na złość. Andrzej F. Paczkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na złość - Andrzej F. Paczkowski страница 2

Na złość - Andrzej F. Paczkowski

Скачать книгу

w jego głowie zapaliła się lampka i już wiedział co należy zrobić.

      Nazajutrz mama wyszła na podwórze, przeszła przez plac, nie przejmując się tym po czym stąpa, otworzyła drewniane drzwi i wypuściła na światło dnia setki kaczek. Była zmęczona. Niedawno stwierdziła, że taka ilość kaczek chyba ją przerasta. Ptaki te pochłaniały niemalże całą jej pensję, więc należało dokładać z wypłaty męża. Zjadały ogromne ilości karmy i rosły w niesamowitym tempie.

      Kaczki rozbiegły się po całym placu i w ciągu paru sekund były dosłownie wszędzie. Srały jedna przez drugą, kupa pokrywała kupę. Ich rozczapierzone, spięte błoną palce, rozjeżdżały się na wszystkie strony i jak jedna musiały wykazać się niepowszednim talentem, by utrzymać się jakoś na nogach. Adam Małysz miałby tutaj idealne miejsce do popisów.

      Nasypała karmy do szerokich korytek, z których kiedyś jadły świnie. Kaczki rzuciły się na jedzenie, skacząc jedna przez drugą i gdacząc niesamowicie. Zupełnie jak w ulu.

      Obserwowałam matkę z okna swojego pokoju gdy nalewała do drugiego długiego koryta wody, a potem przeszła tę samą prowadzącą przez plac drogę do domu.

      W domu panował bałagan. Nikt się tym nie przejmował, wszyscy przyzwyczaili się do tego i jakby go nie zauważali. Zawsze tak bywa: jeżeli przez jakiś czas widziałeś przed sobą gówno, z początku raziło cię w oczy, trochę później już ci było obojętne, że tam leży i nauczyłeś się go omijać, a potem go nie zauważałeś. Tak było również u nas.

      Nie lubiłam sprzątać a moje życiowe motto brzmiało: mam to w dupie. Ubrania stosami zalegały w moim pokoju a dom ogólnie, jak z zewnątrz, tak w środku, przypominał pobojowisko.

      Zamknęłam okno, bo nie mogłam znieść gdakania kaczek. Wszyscy prosiliśmy mamę by już z tym przestała, wysrała się na te głupie kaczki, ale nie, nic nie skutkowało. Musiała je mieć, choć nie wiem dlaczego, przecież te sracze pochłaniały całe jej pieniądze.

      – Ale ludzie kupujom – mówiła mama z tym swoim charakterystycznym zakończeniem na om.

      – Gówno, nie kupujom – przedrzeźniał ją ojciec. – Za darmo im dajesz i tyle z tego masz – i pokazywał jej figę z makiem.

      – Siem nie wtrancaj! – naskakiwała na niego z furią widoczną w oczach.

      – Ja ci się wtrącę! Jak ja ci się wtrącę, to ty jeszcze zobaczysz, Kaźka. Tobie się jeszcze gały otworzą, pamiętaj moje słowa.

      – Wiesz, gdzie mnie możesz pocałować?

      I mama odchodziła w swoją stronę, a tata pokazywał coś za jej plecami. Byli czasem jak dwójka małych dzieci.

      Ludzie oczywiście kupowali, mama wieczorami nie robiła nic innego jak tylko zabijała kolejne kaczki, patroszyła i pozbawiała je opierzenia. Lubiła przy tym mieć butelkę czystej wódki i pociągać z gwinta parę razy przy jednej kaczce. Szczególnie zimą opróżniała w ten sposób wiele butelek.

      W domu jeszcze do niedawna panował w większości chłód, ponieważ nikomu nie chciało się schodzić do piwnicy by rozpalać w wielkim piecu ogień. Każdego dnia w domu rozbrzmiewały krzyki buntu i narzekania. Dopiero wtedy ktoś zmuszony był do rozpalania w piecu. Ale z biegiem czasu, kiedy mamę zaczęły przerastać kaczki, a ojciec coraz później wracał do domu z pracy, mama polubiła rozpalanie. Kiedy nie zabijała kaczek, to przesiadywała w piwnicy, a za każdym razem kiedy z niej wychodziła, miała bardziej świecące oczy.

      – Co ty tam tak siedzisz w tej piwnicy? Może się tam przeprowadzisz? – zapytał raz ojciec, ale patrzył na mamę tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co się tam odgrywa.

      – Nie twój interes – odpowiadała.

      Pewnego dnia postanowiłam sprawdzić co tak bardzo zaprząta matkę, a kiedy już byłam na miejscu, nie zabrało mi wiele czasu dowiedzenie się, co w trawie piszczy. Otóż w każdym wiadrze, kartonie, czy po różnych kątach matka trzymała schowane pełne butelki czystej wyborowej. A więc tutaj jest pies pogrzebany, pomyślałam i od razu wzięłam sobie jedną butelkę.

      – Co tam robiłaś? – mama stała w drzwiach piwnicy jak sęp i przyglądała mi się podejrzliwym okiem.

      – A jak myślisz? Dołożyć do pieca poszłam.

      – Żebym ciem tam wiencej nie widziała. Chyba staram się o ogień dobrze, w domu jest ciepło, wienc mi tam nie łaź! Zresztom skond ty nagle taka pomagajonca jesteś, co?

      – Odczep się! – syknęłam i odeszłam. Dobrze, że butelkę ukryłam w fałdach sukni, więc nic nie zauważyła.

      Błyszczące oczy u mamy widywałam już od samego rana. Im więcej przybywało godzin, tym bardziej mama się zataczała, jednak nigdy nie upiła się do tego stopnia by się zdradzić, że jednak pije, choć i tak o tym wiedzieliśmy.

      Miętowe cukierki, które nieustannie zajadała, nie zamydlały nam oczu. Zapach alkoholu z jej ust czasem potrafił zabijać!

      Tata wracał do domu o późnych godzinach. Zauważałam, że pachnie kobiecymi perfumami, czasem też na szyi czy koszuli widywałam ślady szminki, jednak nic nie mówiłam. Nie obchodziło mnie ich życie, ponieważ sama miałam swoje i nie chciałabym aby się do niego wpieprzali.

      Moja siostra Julka już od kołyski była wyrachowaną kurwą, ale o słodkiej minie niewiniątka. Nigdy nie chwyciła się za sprzątanie, nigdy nie zrobiła nic, chyba że jej się to mogło opłacać. Zawsze coś za coś. Nigdy nic od serca, od siebie. Wszystko miało swoją cenę. Miała dwie lewe ręce i non stop wodziła oczami za chłopakami.

      Brat był z całej rodziny najspokojniejszy i chyba najbardziej kochał matkę. Był to ciemnowłosy blondyn z czarnymi brwiami, piwnymi oczami i ładnie zarysowanymi, pełnymi ustami. Chodził posłusznie do pracy, w domu pomagał mamie, przynosił pieniądze i jedzenie. Taki maminsynek.

      Ja… no cóż, ja miałam gdzieś wszystkich, i jak dla mojej siostry, tak i dla mnie liczyły się wyłącznie pieniądze. Nie za bardzo odczuwałam więzi łączące mnie z rodziną. Można powiedzieć, że byli dla mnie obcy.

      A wszystko zaczęło się psuć, gdy brat Adrian znalazł sobie dziewczynę. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, wiedziałam, że albo dłużej nie zagrzeje miejsca przy nim, bo mama ją wykurzy w te pędy, albo sama zrezygnuje, jeżeli nie będzie na tyle głupia.

      Iwona jednak należała do tych głupszych dziewczyn. Niestety.

      Weszła do naszego domu taka jakaś skulona, jakby próbowała się schować, ale nie za bardzo jej się to udawało. Widziałam, jak jej oczy latają na wszystkie strony, jak gębę otwiera ze zdziwienia, niczym ryba wyciągnięta z wody. Wyglądała głupkowato. Do Adriana pasowała jak ulał: obojga można było określić słowami: dwie dupy.

      Próbowała się śmiać i zagadywać, ale mama miała już w czubie i nie za bardzo dopuszczała ją do słowa. Zawsze tak było kiedy wypiła i gdy się ściemniło. Do tego Iwonce trzęsły się ręce i oblała się kawą, co jeszcze bardziej spotęgowało jej niepewność.

      – U nas siem kawy szanuje – zaczepiła mama, patrząc na kawę wsiąkającą w białą, niezbyt dobraną koszulkę dziewczyny.

      Iwona

Скачать книгу