Horror Show. Łukasz Orbitowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Horror Show - Łukasz Orbitowski страница 4

Horror Show - Łukasz Orbitowski

Скачать книгу

pomysł. Zbierzmy wszystkie płyty, jak nie zejdą, i wyślijmy tej babce, co? Z listem, że nawet tutaj nie schodzą. Wyobrażasz sobie podpis? „Rozczarowani złodzieje własności intelektualnej”.

      Giełdziarz myślał obrazami. Wyobraził sobie kilkaset płyt ściągniętych z całej giełdy, tę ogromną paczkę na wadze pocztowej i wreszcie minę babeczki, gdy otwiera ją, wyjmuje list i pięćdziesięcioletnie serce zgasłej rockmenki zaczyna wściekle tłuc. Śmiał się tak, że łzy nabiegły mu do oczu. Klepnął Szpada w bark, poradził, żeby jednak coś pogonił i poszedł w stronę odpadkowców.

      Z dobrym okiem można dorwać skarby. Trzeba umieć je wyłowić z plątaniny kabli, tonerów, obudów, drukarek i innego dziadostwa, rozrzuconego niedbale na szarych kartonach. Giełdziarz szedł powoli i zwrócił uwagę na chłopaka, który najwyraźniej pomylił giełdę elektroniki z pchlim targiem. Dzieciak był szczupły i zabiedzony.

      Kucał nad kupką skarbów. Miał świecznik, parę talerzy, stary zegarek na rękę, trochę sztućców i układankę bez obrazka, wrzuconą do foliowego worka. Giełdziarzowi spodobał się świecznik. Z małą fantazją można przerobić taki na lampę i sprzedać drożej niż za pięć złotych.

      Giełdziarz dał chłopakowi piątkę, zabrał świecznik i spytał:

      – Skąd masz te graty?

      – Tak się do mnie przykleiły – wyjaśnił i Giełdziarz wiedział wszystko. To rzeczy z domu starego człowieka. Chłopak był niedobrym wnuczkiem albo cwaniakiem, przetrząsającym szuflady staruszków. „No… nie można obłowić się na tym biznesie i prędzej czy później chłopak wpadnie”, myślał Giełdziarz, „co obrobi to jego”. Schował świecznik i wrócił do przyjaciół, na swoje stoisko.

      – Czarny – powiedział – mam ci do przekazania, że Duch Święty cię rozpierdoli.

      Czarny wzruszył ramionami. Miał sztruksy, sweter, spod którego wychodził kołnierzyk koszuli i kurtkę typu złodziej samochodów. Bardziej przypominał inżyniera niż handlarza. Patrzył ponuro w niebo.

      – Na razie męczy mnie pogoda.

      – Idzie jakoś? – chciał wiedzieć Giełdziarz.

      Czarny handlował horror rockiem, metalem, punkiem, zdany na łaskę i niełaskę wiernej, lecz szczupłej i ubogiej klienteli.

      – Sami apacze.

      Giełdziarz spojrzał pytająco.

      – No wiesz, „a, patrzę”.

      Tym razem Giełdziarz się nie śmiał.

      – Widzę, że miłość kwitnie – zagadał Artur, gruby facet z sygnetem.

      – Tak to widać?

      – Jesteś trzeźwy – rzekł Artur.

      – Poskładałem się.

      – Kiedy wpada?

      – Za tydzień.

      – Zawsze mówiłem – Czarny smętnie przerzucał karton z płytami – że dziewczyna na odległość to najlepsze, co można mieć. Nie kłócisz się o pierdoły. Spotykasz się rzadko i cieszysz się nią jak nikim innym.

      – A potem zaczynasz mieszkać i jest rozczarowanie – zauważył Artur.

      – Ja tak nie chcę. Myślę o niej poważnie.

      – To czemu nie przyjeżdża częściej? – spytał Czarny.

      – Ma studia i pracę w Katowicach. Studia raz na dwa tygodnie.

      – Co studiuje?

      – Chyba marketing. No i ma okienko co drugi weekend. Wtedy się zjawia.

      Nastała chwila ciszy. Do stoiska Czarnego podszedł zabiedzony metal. Poprzerzucał płyty, dał zmiętą dwudziestkę i odszedł zgarbiony w stronę stoiska z grami.

      – Metale – rzekł Artur – subkultura zwycięzców.

      Ale Czarny go nie słuchał. Zgarnął płyty do torby pod stolikiem. Wystarcza rzut oka – ze stolików znika towar, kolesie nikną między samochodami. Część policjantów spóźnia się, napotyka tylko puste stoliki. Czasem płyta leży na środku. Oryginał – w sam raz, by wziąć w rękę, podrzucić jak złotą dolarówkę, spojrzeć po ludziach i zrozumieć: panocku, nie mocie wy scenścia.

      Artur dalej stał z pornolami. Gliniarz podszedł, przejechał wzorkiem po rzędach kaset, spojrzał na Artura, jakby ten zatłukł mu ojca w bożonarodzeniowy poranek i odszedł.

      Giełdziarz wbił ręce w kieszenie, splunął niedopałkiem, zdążył pomyśleć, że cały ten dzień przypomina gówno i dostrzegł otoczone stoisko Szpada. Szpad uniósł ręce w górę, wyglądał jak połączenie gwiazdy rocka z kubańskim terrorystą. Mówił gwałtownie. Giełdziarz widział, że kłapie szczęką, próbuje opuścić dłonie, wreszcie sięga po dokumenty. Biedny facet. Do wczoraj miał dziecko i pijącą żonę. Dzisiaj doszła sprawa. Giełdziarz był spokojny. Szpad go nie wyda. Dlatego rozrzucamy po stolikach tylko sprawdzonych kumpli.

      Po nalocie giełda wygląda jak wyludnione miasto. Policja obstawiła wyjścia. Pochwycili Szpada i zatrąbią w mediach o sukcesie porównywalnym ze znalezieniem grama fety w agencji towarzyskiej. Wiatr gna papiery po asfalcie, a hala straszy czarną mordą. Pośrodku syfu Giełdziarz starał się odnaleźć drogę do domu.

      Jest nalot, nie ma giełdy, ciapeńki. Krakowska policja nie wejdzie, bo to zwykła mysz kościelna i kupić ją można za parę groszy, plus sukces w rodzaju zaciągnięcia Szpada do paki. Warszawka za daleko. Wpadają. Psują święto. Chuj strzelił w bombki, choinki nie będzie.

      Pustka aż wyje. Wyje jak żona Szpada odciągnięta od kurka z gorzałą.

      Giełdziarz chciał iść do domu. Gdy Warszawka robi blokadę, nikt nie wyjdzie bez rewizji, a Giełdziarz miał trochę towaru w bagażniku i nie zamierzał go tracić tylko dlatego, że płyta kompaktowa w sklepie przy rynku kosztuje jedną dziesiątą najniższej pensji. Włóczył się po opustoszałym placu i patrzył na nielicznych handlarzy, którzy zostali z legalnym towarem. Nalot psuje interes jednym i drugim. Ale najszybciej zmyli się odpadkowcy. Zostawili nagą przestrzeń, tekturę i blachę. Giełdziarz szedł przez ich królestwo.

      Doszedł do wniosku, że przestępca, oszust – nazwijmy go jak chcemy – jest kolesiem, który chce normalnie żyć. Ma rodzinę, wrzeszczącego stworka w łóżeczku i nie stać go na robotę za osiemset złotych. Taki facet wpada najprędzej, patrz Szpad, czyli pół roku proszenia, miesiąc handlowania. Do widzenia, stary.

      Giełdziarz wędrował powoli przez rewir odpadkowców i dostrzegł układankę pozostawioną przez chłopaka. Zbyt mało warta, by wracać z nią do domu, dość cenna, by się po nią schylić. Podniósł ją i zaczął się zastanawiać, ile może mieć elementów. Wrócił z nią do samochodu.

      Podjechał do bramy. Policjanci tworzyli czarno-niebieską zaaferowaną plamę. Metala, który kupił płytę od Czarnego, wywrócili na lewą stronę.

      – Co

Скачать книгу