Horror Show. Łukasz Orbitowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Horror Show - Łukasz Orbitowski страница 5
– Co jest w tym worku?
– Pranie – wyjaśnił Giełdziarz.
Gliniarz pokiwał głową. Worek był czarny i miał sto litrów. Gliniarz wyciągnął spodnie, potem podkoszulek, wreszcie majtki, które natychmiast wrzucił z powrotem.
– Co, draska? – zapytał wesoło Giełdziarz. „Najwyżej przymknie mnie na cztery osiem”, dodał w myślach. Ale gliniarz zatrzasnął bagażnik i pokazał drogę. Giełdziarz wyjechał i włączył się do ruchu. Klął na straconą giełdę, ale z każdą minutą czuł się coraz lepiej. Był do przodu o układankę i ocalił trzysta krążków bez pudełek, ukrytych pod górą prania.
– Co, draska? – powiedział do siebie i wyrzucił niedopałek przez okno.
Giełdziarz stał nad układanką i nie wiedział, co począć. Pił drinka po polsku, wódkę z sokiem. Dziesiątki kartoników zajęły stół. W środku stała popielniczka. Ściszył muzykę. Usiadł, pomyślał o stu sprawach, za które powinien się zabrać i podniósł element z fragmentem nieba. Pogładził go. Doszedł do wniosku, że układanka powstała na zamówienie. Ktoś zrobił zdjęcie, powiększył i oddał do punktu. Taka usługa kosztuje kilkadziesiąt złotych. Możesz, kolego, sfotografować nagą matkę i dać kumplom do układania.
Palce Giełdziarza zanurzyły się w morzu kartoników. Przez opuszki przebiegł dreszcz, jakby dostały się pod strumień zimnych opiłków. Przyjemne na swój dziwny sposób. Giełdziarz zaczął rozkładać kartoniki tak, by żaden nie leżał na innym i wszystkie były zwrócone w jedną stronę. Gdy skończył, zrobił nowego drinka i zachodził w głowę, co przedstawia obrazek.
Zdjęcie zrobiono w ciemnym pomieszczeniu. Giełdziarz wychwycił trzy jasne plamy. Pierwsza najpewniej stanowiła okno, druga twarz (Giełdziarz wyróżnił fragment oka, linię ust i rzadkie włosy), a trzecia – najprawdopodobniej ręce, ale kto zaręczy, czy zdjęcie przedstawiało jednego człowieka?
Reszta była plątaniną ciemnych barw. Giełdziarz długą chwilę próbował rozpracować choć dwa elementy. Zaczął od nieba, wydało mu się najłatwiejsze. Po kilkunastu minutach osiągnął sukces – postrzępiona chmura odsłaniała białe słońce. Cztery kawałki. Nie złoży tego i za dziesięć lat.
„Tak poza wszystkim, co mnie to obchodzi?”, myślał, bębniąc paznokciami w szklankę. Miał przecież świecznik, tak na oko z początku wieku, przyzwoicie posrebrzony. Lubił takie graty. Zresztą nie ma lepszego interesu niż handel antykami. Jeździsz po wsiach, wynajdujesz graty, kupujesz za grosze albo flaszkę – i dalej, na magazyn. Wynajmujesz studenciaków, płacisz czwórkę za godzinę i po tygodniu masz piękny mebel – pogonisz w Desie albo gdzieś. Odrobina wiedzy, odrobina sprytu.
Telefon. Giełdziarz był zły, żal zostawiać układankę i przyjemne myśli. W słuchawce usłyszał Szpada.
– Puścili mnie.
– Wspaniale – Giełdziarz nie znosił takich rozmów.
– Mam problem.
Giełdziarz opadł w fotel. Zatęsknił za papierosem. Paczka została przy lodówce.
– Co ci zrobili?
– Kolegium.
– Teraz nie ma kolegiów. Nie martw się. Takie sprawy lubią się pociągnąć i parę latek, jak będziesz dobrze ściemniał. Jesteś na bezrobociu, więc nic ci nie zrobią. Dziecko też atut.
– Pięć tysięcy co najmniej.
– Bzdura. Pewno wyślą cię najpierw do kuratora.
– Nie mam dziesięciu lat.
– Jest kurator dla dorosłych – wyjaśnił Giełdziarz – i uderza właśnie do takich jak ty, z problemami. Gnij się jak smark na wietrze, to ci nawet robotę załatwi, może sprawę umorzą.
– Nie o to chodzi. Kolegium przeżyję. Ale płyty idą do eksperta.
– No idą.
– I ten ekspert ocenia, czy są pirackie, czy nie. I bierze trzydzieści pięć od sztuki, oryginał nie oryginał. Płyt jest dwieście. Siedem tysięcy.
– Poważna sprawa – rzekł Giełdziarz, rozdrażniony proszalnym tonem Szpada. Załatw komuś robotę, to ci się wywdzięczy. Przyjdzie we włosiennicy pod twoje drzwi.
– Nie sypnąłem cię. Jakbym sypnął, odpuściliby.
– Serdeczne dzięki – zaśmiał się Giełdziarz.
– Słuchaj, po to są kumple, aby sobie pomagać, co do tego się zgadzamy.
Gdyby Szpad był królikiem, uszy stanęłyby mu jak dwa słupy.
– Przydałaby mi się pomoc – Szpad przeszedł do sedna.
– Jeszcze nie będę chciał od ciebie kasy za te płyty.
Cisza.
– Miałeś dwieście moich płyt, nie? Przepadły, nie? – wyjaśniał dalej Giełdziarz. – Myślisz, że sram nimi? Jakbyś był kim innym, to wiesz… A teraz, póki co, zapomnij. Oddasz, jak będziesz miał. Za sześć tygodni. Mówię ci to, żebyś tym też się nie martwił.
– Dzięki – Szpad mówił, jakby właśnie połknął oset.
– No, leć do dzieciaka – rzekł Giełdziarz zmęczony. Cisza w słuchawce i Szpad się rozłączył.
Giełdziarz podniósł się z fotela i stwierdził, że wybór między drinkiem a układanką jest do pogodzenia.
Zygzak dopiero na osiedlu zorientował się, że zapomniał układanki. Wyrzucił wszystko z plecaka, schował z powrotem i stwierdził, że to mała strata. Wuj patrzył, jak chłopak zarzuca plecak na jedno ramię i naciąga kaptur głębiej na czoło. Poczekał, aż oddali się na bezpieczną odległość. Ruszył za nim.
Wuj nie lubił listopada. Laska grzęzła w błocie. Napuchnięte nogi chwiały się, do butów przenikała wilgoć. Liczył, że chłopak zatrzyma się przy znajomych, pójdzie do sklepu, do kiosku po fajki.
Rzeczywiście, Zygzak przystanął przy boisku (swoją drogą, tego, kto wymyślił, by boiska szkolne zalewać asfaltem, należałoby ukamienować), przybił piątkę rówieśnikom. Zaczęli palić. Wuj stał daleko, ale wiedział, że to nie papierosy. Jakby złapał wnuczkę na paleniu zielska, wyrwałby jej nogi z dupy i kazał zeżreć.
Wuj przesuwał się powoli wzdłuż alejki. Facet pielący ogródek przed blokiem obrzucił Wuja dziwnym spojrzeniem. Wuj wiedział, że nie wygląda najlepiej. Cóż, nie można wiele wymagać od siebie. Szczególnie po osiemdziesiątce.
Przez lata patrzył, jak Kraków Przybyszewskiego i Wyspiańskiego zjada kolejne wioski, brunatnieje, obrasta swastykami, tonie w czerwieni nowego ładu, jak pnie się w