Początek. Дэн Браун
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Początek - Дэн Браун страница 6
Langdon krótko scharakteryzował najważniejsze współczesne oraz antyczne wierzenia religijne, szczegółowo przedstawiając byłemu studentowi wspólną dla judaizmu, chrześcijaństwa oraz islamu historię stworzenia świata przez Boga, hinduistyczną opowieść o Brahmie, babilońską o Marduku i inne.
– Ciekaw jestem, dlaczego futurysta tak bardzo się interesuje przeszłością. Czyżby nasz sławny ateista szukał drogi do Boga?
Edmond szczerze się uśmiał.
– Pobożne życzenia! Tylko sprawdzam konkurencję, Robercie, nic więcej.
Po tamtym spotkaniu Kirsch zniknął na prawie rok, po czym ni stąd, ni zowąd trzy dni temu Langdon otrzymał przesyłkę kurierską, a w niej zaproszenie, bilet na samolot, potwierdzenie rezerwacji hotelowej i ręcznie napisaną notkę: „Robercie, bardzo mi zależy, żebyś przyjechał. Bez tego, co usłyszałem od Ciebie podczas naszego ostatniego spotkania, nie mógłbym zorganizować mojego wystąpienia”.
Langdon był zaskoczony. Przecież żaden z tematów tamtej rozmowy nie pasował do pokazu organizowanego przez futurystę w muzeum sztuki współczesnej. W kopercie Langdon znalazł także czarno-biały obrazek przedstawiający dwie zwrócone ku sobie twarze, odręcznie podpisany przez Kirscha krótką rymowanką:
Robercie,
Gdy będziemy się widzieli,
Ujawnię, co zawiera kielich.
Langdon się uśmiechnął. Rysunek był sprytną aluzją do przygody ze Świętym Graalem, którą Langdon przeżył przed kilkunastu laty. Przestrzeń między twarzami na rysunku miała właśnie kształt kielicha.
Idąc w stronę muzeum wzdłuż wybetonowanego brzegu krętej rzeki Nervión, kiedyś będącej krwiobiegiem świetnie prosperującego przemysłowego miasta, Langdon się zastanawiał, co jego były student zamierza ogłosić. Wiatr lekko szarpał połami fraka. W powietrzu unosił się delikatny metaliczny zapach. Dopiero za zakrętem Langdon przystanął, żeby rzucić okiem na potężny, błyszczący budynek. Fasady nie sposób było objąć wzrokiem, dziwaczne wydłużone kształty obserwował więc jeden po drugim.
„Nie można powiedzieć, że ten budynek łamie zasady” – pomyślał. „On je całkiem ignoruje. To rzeczywiście idealne miejsce dla Edmonda”.
Muzeum Guggenheima w Bilbao wygląda jak halucynacja kosmity. Olbrzymie, pofalowane arkusze lśniącego metalu sprawiają wrażenie, jakby ktoś je poustawiał w przypadkowy sposób. Rozciągającą się na ogromnej powierzchni chaotyczną masę kształtów przykrywa ponad trzydzieści tysięcy tytanowych płytek, które mienią się jak rybie łuski, przez co cała konstrukcja wygląda jak żywa, jednocześnie sprawiając wrażenie nieziemskiej, jakby jakiś kosmiczny lewiatan wypełznął z wody na brzeg, żeby pogrzać się w słońcu.
Gdy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku budynek został oddany do użytku, „New Yorker” napisał, że jego twórca Frank Gehry zaprojektował „bajkowy statek o falujących kształtach spowitych welonem z tytanu”. Inni recenzenci z zachwytem pisali o najwybitniejszej konstrukcji naszych czasów, błyskotliwym geniuszu i niesłychanym osiągnięciu architektonicznym.
Po otwarciu Muzeum Guggenheima wzniesiono kolejne budynki dekonstruktywistyczne, wśród nich salę koncertową Disneya w Los Angeles, monachijskie centrum wystawowe BMW Welt czy gmach biblioteki na macierzystej uczelni Langdona. Każdy z nich miał nieprzewidywalną konstrukcję, ale zdaniem Langdona żaden nie mógł się równać z muzeum w Bilbao, bo żaden nie wygląda tak szokująco.
Gdy Langdon podchodził bliżej, pokryta tytanowymi płytkami fasada zmieniała się z każdym krokiem, prezentując się inaczej pod nowym kątem. Dopiero teraz dostrzegł najwspanialszą iluzję architektoniczną tego gmachu: zdawało się, że olbrzymia konstrukcja dosłownie leży na wodzie, unoszona przez „nieskończoność” fal obmywających jej ściany.
Langdon przystanął na chwilę, podziwiając ten widok, po czym ruszył na drugi brzeg po minimalistycznej kładce biegnącej nad szklistą taflą wody. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy rozległ się głośny syk. Przystanął przestraszony. Dźwięk dobiegał gdzieś z dołu. Po chwili spod kładki zaczęły się dobywać wirujące kłęby pary. Gęsta zasłona mgły, która powstała wokół niego, powoli przepłynęła nad wodę, by tam opaść, zasnuwając podstawę olbrzymiego budynku.
„Rzeźba z mgły” – pomyślał Langdon.
Czytał o tej instalacji i jej autorce, Fujiko Nakaya. Tak zwana rzeźba z mgły jest pomysłem rewolucyjnym: powstaje w powietrzu i po jakimś czasie znika, a ze względu na wiatr oraz zmienne warunki atmosferyczne za każdym razem wygląda inaczej.
Kładka przestała syczeć. Teraz Langdon mógł obserwować, jak białe kłęby powoli opadają na taflę wody, wirując i pełznąc, jakby kierował nimi jakiś rozum. Efekt był zarówno eteryczny, jak i dezorientujący. Z trudem odpierał wrażenie, że muzeum wisi w powietrzu unoszone na nieważkiej chmurze, niczym zagubiony pośród fal statek widmo.
Langdon zdecydowanie wolał klasyczne muzea, jak Luwr czy Prado, ale patrząc, jak mgła powoli przykrywa wodę przed tytanowymi ścianami, doszedł do wniosku, że byłoby trudno o lepsze miejsce na spotkanie z człowiekiem, który tak bardzo kocha sztukę, a dzięki swojej wiedzy i innowacyjności potrafi odgadnąć przyszłość.
Langdon przedarł się przez mgłę i stanął pod wejściem do gmachu. Wyglądało złowieszczo: wielka czarna dziura w ciele olbrzymiego gada. Przestępując próg, miał wrażenie, że wkracza w paszczę smoka.
Rozdział 2
Admirał Luis Ávila siedział przy barze w pustym pubie. Czuł się zmęczony po podróży. Przyleciał do tego nieznanego miasta zaraz po zakończeniu zadania, które wymagało, by w dwanaście godzin pokonał tysiące kilometrów. Wypił łyk drugiego już toniku, wpatrując się w rząd kolorowych butelek po drugiej stronie baru.
„To żadna sztuka nie pić na pustyni, ale tylko naprawdę wierni potrafią się powstrzymać w oazie” – rozmyślał.
Nie pił już od ponad roku. Widząc swoje odbicie w barowym lustrze, pozwolił sobie na rzadki moment zadowolenia z wyglądu człowieka, który nań w nim spoglądał.
Ávila należał do tych szczęściarzy o śródziemnomorskim typie urody, którym wiek raczej sprzyjał niż przeszkadzał. Z upływem lat jego sztywny czarny zarost przyprószyła siwizna, a w miejscu gniewnego ognia w czarnych oczach pojawił się pogodny spokój. Dawniej sprężysta oliwkowa skóra była teraz ogorzała od słońca i pomarszczona, przez co wyglądał jak prawdziwy wilk morski.
Mimo sześćdziesięciu trzech lat na karku był wysportowany, a jego imponującą sylwetkę podkreślał jeszcze krój szytego na miarę białego galowego munduru. Dwurzędową marynarkę z szerokimi czarnymi naramiennikami zdobiła imponująca kolekcja odznaczeń, koszula ze stójką szeleściła od krochmalu, a na spodniach połyskiwały jedwabne lampasy.
„Wielka Armada nie jest już może najpotężniejszą