Początek. Дэн Браун

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Początek - Дэн Браун страница 8

Początek - Дэн Браун

Скачать книгу

z mężczyzn i zwrócił ku niej głowę, obrzydliwie wywijając językiem.

      Marynarz siedział spokojnie przez dłuższą chwilę, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

      Obydwaj chwycili go za ramiona.

      – Co robisz?!

      Bardzo powoli wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i odpowiedział na pytanie po hiszpańsku. Gdy spojrzeli na niego nic nierozumiejącym wzrokiem, przeszedł na angielski.

      – Przepraszam, ale muszę zadzwonić do żony i uprzedzić ją, że się spóźnię. Zanosi się na to, że zostanę tu jeszcze chwilę.

      – No, nareszcie mówisz do rzeczy, człowieku – odparł wyższy z nich, po czym wypił do dna swoje piwo i uderzył pustym kuflem o blat baru. – Jeszcze jedno!

      Nalewając piwo, barmanka patrzyła w lustrze, jak marynarz wystukuje kilka cyfr na klawiaturze telefonu, a następnie przykłada aparat do ucha. Uzyskawszy połączenie niemal natychmiast, odezwał się po hiszpańsku.

      – Le llamo desde el bar Molly Malone – mówił szybko, odczytując nazwę i adres pubu z podkładki leżącej przed nim. – Calle Particular de Estraunza, ocho. – Odczekał chwilę, zanim znów się odezwał. – Necesitamos ayuda inmediatamente. Hay dos hombres heridos – dodał i się rozłączył.

      ¿Dos hombres heridos? Puls barmanki przyśpieszył. „Dwóch rannych mężczyzn?”

      Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, zobaczyła w lustrze szybko przesuwającą się białą plamę. Gwałtownie wykonała nagły zwrot i z całej siły zdzieliła wyższego Irlandczyka w nos. Rozległ się potworny trzask, trysnęła krew i ranny upadł na plecy. Zanim drugi z mężczyzn zdążył zareagować, marynarz znów się obrócił, tym razem w przeciwną stronę, by lewym łokciem trafić w jego krtań, zrzucając go ze stołka.

      Barmanka z niedowierzaniem wpatrywała się w leżących na podłodze zbirów: jeden głośno dyszał, trzymając się za gardło, a drugi na cały głos wrzeszczał z bólu.

      Marynarz powoli wstał z krzesła. Z niewzruszonym wyrazem twarzy sięgnął po portfel i położył na barze stueurowy banknot.

      – Najmocniej przepraszam. Zaraz tu będzie policja, żeby pani pomóc – powiedział do niej po hiszpańsku, po czym się odwrócił i wyszedł.

***

      Przed budynkiem admirał Ávila głęboko odetchnął wieczornym powietrzem i ruszył ulicą Alameda de Mazarredo w stronę rzeki. Na dźwięk syren policyjnych usunął się w cień, żeby przepuścić funkcjonariuszy. Czekało go poważne zadanie i nie mógł sobie pozwolić na kolejne komplikacje.

      „Regent wyraźnie określił moją dzisiejszą misję”.

      Dzięki poleceniom Regenta Ávila zyskiwał spokój. Nie musiał podejmować decyzji. Nie miał poczucia winy. Tylko działał. Przez całą zawodową karierę w wojsku to on wydawał rozkazy, teraz więc z ulgą odszedł od steru, pozwalając innym prowadzić okręt.

      „Na tej wojnie jestem piechurem”.

      Kilka dni temu Regent przekazał mu w sekrecie wiadomość tak zatrważającą, że Ávila nie widział innego wyjścia, jak tylko całkowicie się oddać do jego dyspozycji. Brutalność zadania, które musiał wykonać wczorajszego wieczoru, wciąż nie dawała mu spokoju, wiedział jednak, że jego przewiny zostaną wybaczone.

      „Prawość przybiera różne formy”.

      „Zanim ten dzień dobiegnie końca, znów zetknę się ze śmiercią”.

      Wyszedłszy na plac przy brzegu rzeki, Ávila podniósł wzrok na potężny budynek, który miał przed sobą. Zobaczył falującą masę perwersyjnych kształtów pokrytych metalowymi płytkami – jakby ktoś celowo zrezygnował z dwóch tysięcy lat rozwoju architektury na rzecz totalnego chaosu.

      „Niektórzy nazywają to muzeum. Dla mnie to zwyczajna ohyda”.

      Skupiony na czekającej go misji przeszedł przez plac, mijając kilka dziwacznych rzeźb ustawionych wokół Muzeum Guggenheima w Bilbao. Po drodze obserwował dziesiątki gości w strojach wieczorowych.

      „Zebrały się bezbożne masy”.

      „Ale dzisiejszy wieczór nie przebiegnie tak, jak to sobie wyobrażają”.

      Poprawił swoją admiralską czapkę i wygładził marynarkę, w duchu zagrzewając się do wykonania zadania, które mu powierzono. To, co miał zrobić dzisiejszego wieczoru, było częścią większej operacji: krucjaty prawości.

      Podchodząc do głównego wejścia, delikatnie dotknął różańca, który ukrył w kieszeni.

      Rozdział 3

      Atrium wyglądało jak futurystyczna katedra.

      Gdy Langdon wszedł do środka, jego wzrok natychmiast powędrował do wysoko sklepionego sufitu, pod którym halogenowe lampy płonęły czystym białym światłem. Do samej góry, miał wrażenie, że aż do nieba, pięła się sieć kładek i wiszących balkonów, po których ubrani w czarno-białe stroje goście snuli się między górnymi galeriami albo podchodzili do wysokich okien, żeby spojrzeć na jezioro. Pod jedną ze ścian cicho zjeżdżała szklana winda.

      To wnętrze nie przypominało żadnego z muzeów, które Langdon dotychczas odwiedził. Nawet akustyka wydała mu się obca. Zamiast zwyczajnej w takich miejscach, pełnej szacunku ciszy wzmaganej jeszcze tłumiącym dźwięk wykończeniem wnętrz, wszędzie słyszał echo szeptów odbijających się od kamienia i szkła. Jedynym znajomym wrażeniem, jakie Langdon tu odnalazł, był cierpki, jakby sterylny posmak u nasady języka: w każdym muzeum na świecie powietrze jest tak samo pracowicie pozbawiane zanieczyszczeń i utleniaczy, a następnie nawilżane jonizowaną wodą do czterdziestu pięciu procent wilgotności.

      Langdon przeszedł przez kilka zaskakująco skrupulatnych punktów kontroli, zauważając po drodze kilkunastu uzbrojonych ochroniarzy, i w końcu stanął przy dużym stole, za którym powitała go młoda kobieta ze słuchawkami w ręku.

      – ¿Audioguía? – zapytała.

      – Nie, dziękuję – odpowiedział z uśmiechem.

      Gdy się odwracał, żeby odejść, kobieta zatrzymała go gestem dłoni.

      – Przykro mi, ale gospodarz wieczoru pan Edmond Kirsch prosił, żeby wszyscy korzystali ze słuchawek – powiedziała nienaganną angielszczyzną. – Są niezbędne, żeby uczestniczyć w dzisiejszym wydarzeniu.

      – W takim razie wezmę jedne.

      Langdon sięgnął po pierwszy z brzegu zestaw, ale kobieta znów go zatrzymała, sprawdziła nazwisko na plakietce i wręczyła mu słuchawki z numerem przyporządkowanym do jego nazwiska na liście gości.

      – Dziś zwiedzanie jest spersonalizowane. Każdy gość ma własnego przewodnika – wyjaśniła.

      „Jak to możliwe?” Langdon się rozejrzał. „Przecież tu są setki gości”.

      Słuchawki

Скачать книгу