Początek. Дэн Браун
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Początek - Дэн Браун страница 7
Ávila pokręcił głową.
– No, gracias.
Sala była pusta. Admirał czuł na sobie zachwycony wzrok barmanki. Zrobiło mu się miło, że znów ktoś na niego patrzy. „Wróciłem z samego dna piekieł”.
Potworne wydarzenie, które pięć lat temu zniszczyło mu życie, na zawsze pozostało w zakamarkach jego pamięci. Pojedynczy ogłuszający huk, po którym rozstąpiła się ziemia, żeby go pochłonąć.
Katedra w Sewilli.
Wielkanoc.
Andaluzyjskie przedpołudniowe słońce przenikało przez witraże, malując kolorowe plamy na kamiennych ścianach katedry. Organy dudniły radośnie, gdy wierni czcili cud zmartwychwstania.
Ávila klęczał przy balustradzie, a jego serce przepełniała wdzięczność. Po długich latach poświęconych służbie na morzu boże błogosławieństwo zesłało mu największy dar – rodzinę. Z szerokim uśmiechem na ustach zerknął przez ramię na swoją młodą żonę Marię, która została w ławce, bo w zaawansowanej ciąży trudno jej było przejść przez całą nawę. Siedzący obok niej ich trzyletni syn Pepe z ożywieniem pomachał ojcu. Ávila puścił do niego oko, a Maria posłała mężowi ciepły uśmiech.
„Dzięki ci, Boże” – pomyślał Ávila, odwracając głowę do ołtarza, żeby przyjąć komunię.
Chwilę później nieskazitelnie pięknym wnętrzem katedry wstrząsnął potężny wybuch.
Oślepiający błysk obrócił w perzynę cały świat admirała Ávili.
Siła eksplozji rzuciła nim o balustradę i niemal w tej samej chwili poczuł uderzenie kawałków gruzu i części ludzkiego ciała. Gdy odzyskał przytomność, z trudem oddychał w gęstym kurzu i przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje ani co się wydarzyło.
Potem mimo dzwonienia w uszach usłyszał głośne jęki. Z trudem się podniósł i przerażony uświadomił sobie, gdzie jest. Powtarzał w myślach, że to musi być zły sen. Kulejąc, ruszył przez wypełnioną pyłem i dymem nawę. Mijał okaleczonych ludzi, desperacko przedzierając się do miejsca, skąd chwilę wcześniej uśmiechali się do niego żona i syn.
Ale nic tam nie było.
Żadnych ławek. Żadnych ludzi.
Tylko zakrwawione szczątki na osmalonej kamiennej podłodze.
Na szczęście makabryczne wspomnienia przerwał dzwonek otwieranych drzwi. Ávila sięgnął po szklankę i wypił swój tonik, próbując się otrząsnąć z mrocznych myśli, które odpychał od siebie już tyle razy wcześniej.
Drzwi lokalu otworzyły się szeroko i Ávila zobaczył w nich dwóch krzepkich mężczyzn ubranych w zielone koszulki z napisem fútbol opinające się na wydatnych brzuchach. Niemiłosiernie fałszując, skandowali po irlandzku kibolskie okrzyki, widocznie drużyna Irlandii dobrze sobie poradziła na wyjazdowym meczu.
„Potraktuję to jako sygnał, że na mnie już pora” – pomyślał Ávila, wstając z miejsca. Poprosił o rachunek, ale barmanka tylko puściła oczko i gestem dała mu znać, że może iść.
– Jasna cholera! – wrzasnął na całe gardło jeden z przybyszów. – To król Hiszpanii!
Mężczyźni zarechotali ze śmiechu i ruszyli w jego stronę.
Ávila próbował ich ominąć, żeby wyjść, ale wyższy chwycił go za ramię i pociągnął z powrotem do baru.
– Nie tak szybko, Wasza Wysokość! Jechaliśmy do Hiszpanii kawał drogi, to wychylimy z królem po kufelku.
Ávila spojrzał na brudną łapę ściskającą świeżo wyprasowany rękaw jego marynarki.
– Puść mnie – powiedział spokojnym głosem. – Muszę wyjść.
– Nie, musisz zostać i napić się z nami piwa, amigo. – Mężczyzna ścisnął jego ramię jeszcze mocniej, a kolega brudnym paluchem wskazał na przypięte do munduru medale.
– Chyba jesteś bohaterem, dziadku – oznajmił, po czym szarpnął za jedną z najcenniejszych pamiątek Ávili. – Co to jest, średniowieczna maczuga? Jesteś rycerzem w lśniącej zbroi? – zarechotał.
„Tolerancja” – przypomniał sobie Ávila. Spotkał w życiu setki takich ludzi – prymitywnych nieszczęśników, którzy nigdy się nie identyfikowali z żadnymi wartościami, ślepo nadużywających swobody i praw, o które walczyły dla nich przeszłe pokolenia.
– Maczuga jest symbolem Unidad de Operaciones Especiales hiszpańskiej marynarki wojennej – spokojnie wyjaśnił admirał.
– Operacje specjalne? – Mężczyzna udał, że drży ze strachu. – Robi wrażenie! A to co? – Wskazał na prawą rękę Ávili.
Admirał opuścił wzrok. Pośrodku dłoni widniał czarny tatuaż przedstawiający symbol, którego historia sięgała czternastego wieku.
„Ten znak ma mi zapewnić ochronę” – pomyślał. „Choć akurat teraz nie będę jej potrzebował”.
– Zresztą wszystko jedno – odezwał się po chwili chuligan, puszczając wreszcie ramię admirała i przenosząc uwagę na barmankę. – Niezła z ciebie laska – oznajmił. – Jesteś stuprocentową Hiszpanką?
– Tak – odparła z wdziękiem.
– Nie masz w sobie nic irlandzkiego?
– Nie.
– To może chciałabyś mieć? – zapytał, uderzając dłonią w ladę i wybuchając histerycznym śmiechem.
– Zostaw ją! – rozkazał Ávila.
Mężczyzna odwrócił głowę, rzucając mu wściekłe spojrzenie.
Drugi zbir silnie dźgnął admirała palcem w pierś.
– Tylko nam nie mów, co mamy robić.
Ávila wziął głęboki wdech, czując zmęczenie po długiej podróży, i wskazał ręką na bar.
– Usiądźcie, panowie, stawiam piwo.
„Dobrze, że jednak zostaje” – pomyślała barmanka. Świetnie poradziłaby sobie sama, ale mężczyzna w marynarskim mundurze zaimponował jej spokojem, z jakim traktował tych dwóch prostaków, i byłaby najszczęśliwsza, gdyby siedział przy barze do zamknięcia.
Marynarz zamówił dwa piwa i kolejny tonik dla siebie, po czym usiadł tam gdzie poprzednio. Kibole zajęli stołki po jego lewej i prawej stronie.
– Tonik? – szyderczo zapytał jeden z nich. – Myślałem, że napijemy się razem.
Marynarz posłał