Star Force. Tom 1. Rój. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 1. Rój - B.V. Larson страница 3
Zrobił drugi, zdecydowany krok. Opuścił rogi, mierząc nimi prosto we mnie. Dalej się nie posunął, bo go załatwiłem. Już nie miałem wątpliwości co do krwi, bo ta na rogach była całkiem świeża. Okazało się, że najtrudniejsze to przestać strzelać, nawet po tym, kiedy „centaur” wreszcie padł. Zdołał mnie drasnąć, owszem – tylko raz, był szybszy i twardszy, niż na to wyglądał – ale nawet nie poczułem skaleczenia.
Przestałem strzelać. Usłyszałem coś, obróciłem się szybko. Aaaa… Pojawił się jeszcze jeden. Nie czekał nie wiadomo na co. Nacisnąłem spust, kiedy tylko zaszarżował, strzał oderwał mu jedną z dziwnych trzypalczastych dłoni, a potem usłyszałem kliknięcie. Opróżniłem magazynek. Centaur czy coś pozbierał się, nie miał zamiaru odpuścić.
Przyłożyłem mu kolbą w łeb.
Walka trwała dłuższą chwilę, a pod koniec zrobiła się nieprzyjemna. Waliłem tego stwora po oczach i głowie, a on nie chciał zdechnąć – choć w końcu nie miał innego wyjścia. Ramiona miałem pocięte jego rogami, w paru miejscach mocno krwawiły, ale wygrałem. Wrzasnąłem nad trupem z triumfalną wściekłością. Miałem nadzieję, że ten też przyczynił się do śmierci moich dzieci.
W tym momencie zaświtało mi w głowie, że mogę spodziewać się kolejnych gości. Nie dadzą za wygraną po zaledwie dwóch próbach. Musiało ich być tutaj więcej.
Jakaś część mojego mózgu upierająca się, by mimo wszystko myśleć, zauważyła, że te stwory wydają się jakoś niedostatecznie technologiczne. Czy ktoś taki mógł zbudować statek kosmiczny? No, mieli jakieś tam ręce, ale po co ryzykować, atakując mnie bez broni? Oba centaury były samcami. Wybrali się na polowanie? Jakiś plemienny obyczaj? Rytuał męskości?
Uznałem, że teraz jedynie dopilnuję, żebym to ja żył, a tamci ginęli. Zająłem się swoimi ranami. Nie znalazłem niczego poważnego – ot, sińce, skaleczenia. Porwałem podkoszulek, pomagając sobie zębami, obwiązałem strzępami najgorsze rany.
Stałem, dyszałem i czekałem na kolejny atak. Byłem prawie pewien, że trzeci centaur mnie załatwi. Byłem zmęczony, nie miałem broni. Jako pałka remington spisał się całkiem nieźle, ale kolejnej walki za mnie nie wygra.
Wpadłem na pewien pomysł. Złapałem powalonego stwora za jeden z rogów – miał dobre trzydzieści centymetrów długości. Gdyby udało mi się go odłamać, mógłbym posłużyć się nim jak nożem. Spodobał mi się ten pomysł: wypatroszyć kolejnego potwora narzędziem, od którego zginęły moje dzieciaki.
Rozdział 3
Raptem ktoś się odezwał. Wstrząsnęło mną to, bo do tej pory na statku było cicho. Oczywiście coś tam gdzieś szumiało, a walka z centaurami też narobiła sporo hałasu.
– Demonstracja agresji – Głos jak gdyby kobiecy, ale bez żadnych wyraźnych cech szczególnych. Komputer tłumaczący…?
Ten komentarz dotyczył prawdopodobnie mnie. „Miło z ich strony – pomyślałem, że tak otwarcie mówią mi, jak się sprawuję”.
I znów przejście otworzyło się w ścianie, która jeszcze przed chwilą wydawała się absolutnie gładka. Miałem już w ręku ostry róg, odłamany jednemu z centaurów. Wyprostowałem się, wyszczerzyłem zęby, choć nawet nie do końca zdawałem sobie sprawę, że to robię. Pomyślałem, że odpowiednio sprowokowani aż zbyt łatwo zmieniamy się w zwierzęta.
Za drzwiami nie czekał na mnie bynajmniej trzeci przedstawiciel gatunku centaurów, za to znów pojawiło się wężowe ramię. Owinęło się wokół mojej pierwszej ofiary, zaczęło ją wywlekać z pokoju. Może zamierzało wrzucić trupa w moją kukurydzę? Postanowiłem to sprawdzić.
Macka była za gruba, żeby się koło niej przecisnąć, poza tym bałem się, że drzwi znikną, gdy tylko się cofnie, więc dosiadłem jej i tak przejechałem do kolejnego sześciennego pokoju, niczym nieróżniącego się od poprzedniego.
– Demonstracja inicjatywy – powiedział głos.
– Kim jesteś? – spytałem gniewnie. Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem żadnych kamer, mikrofonów, głośników. Nic, tylko gładkie ciemne ściany.
Ramię strząsnęło mnie i cofnęło się, ciągle wlokąc trupa, tak szybko, że nie zdążyłem znowu na nie wleźć. Odprowadziłem je wzrokiem. Niewykorzystana szansa? Udało mi się zmarnować okazję do ucieczki? Serce waliło mi jak oszalałe.
Pomyślałem o drzwiach za plecami. Pozbierałem się, obejrzałem za siebie. Opuszczony tak niedawno pokój znikał, odgrodzony ścianą, wyrastającą dosłownie znikąd. Miałem zaledwie tyle czasu, żeby zobaczyć, jak zalane krwią ciało centaura, które tam zostało, leci w przepaść z nie wiadomo jakiej wysokości. Przyjrzałem się temu, mrugając ze zdumienia. Gdybym tam został, mnie też by wyrzucili, żebym spokojnie zginął w wyniku upadku?
– Czego ode mnie chcecie?! – spytałem, rozglądając się.
Odpowiedzi naturalnie nie było, ale zaraz potem otworzyło się dwoje drzwi. Dlaczego dwoje? Sprawdziłem obie drogi, ostrożnie postukując stopą w podłogę. Przy pierwszej próbie podłoże znikło, a przez powstałą dziurę zobaczyłem uciekającą, ciemną ziemię. Musieliśmy lecieć na wysokości prawie dwóch kilometrów! Zaskoczyło mnie to, bo nie czułem, żebyśmy się wznosili. Ani śladu przeciążenia! Przecież musiałbym poczuć się jak w ruszającej do góry szybkiej windzie. Przyglądałem się nocnemu pejzażowi, upstrzonemu mrugającymi światełkami. To musiała być droga dziewięćdziesiąt dziewięć z jej pomarańczowymi lampami jarzeniowymi, biegnąca na osi północ – południe.
Cofnąłem się do miejsca, z którego wyruszyłem.
– Demonstracja ostrożności – oznajmił głos.
Dwoje drzwi zamknęło się, za to otworzyły trzecie. Zastanawiające. Czy upadek miał mnie zabić, gdybym poszedł w którąś stronę, obojętnie którą? Czekałem. Po co w ogóle mam się ruszać, skoro chcą mnie zabić tak czy owak?
Po minucie, nie więcej, wydało mi się, że podłoga pod stopami zrobiła się jakby cieplejsza, po dwóch minutach przestępowałem już z nogi na nogę. Coś do mnie dotarło. Poszedłem trzecią drogą. Bardzo ostrożnie.
Wydawało się jasne, że przechodzę test. No i dobrze, ja też miałem zamiar przetestować moich gospodarzy nie z tego świata. Nie potrzebowałem niczego przesadnie skomplikowanego, żeby sprawdzić, jakiego koloru jest ich mózg, kiedy go wystawić na świeże powietrze. Próbowałem nie myśleć o dzieciach, bo to mogłoby mnie tylko sparaliżować, usztywnić, uczynić niezdolnym do zrobienia czegokolwiek sensownego. Żałoba musiała trochę poczekać.
Miałem już szczerze dość tych wszystkich gierek. Ale musiałem robić, co każą… albo wyskoczyć ze statku. Nawet o tym myślałem, ale krótko. Być może to był ich sposób na rozrywkę? Może siedzieli gdzieś, śmiali się i zakładali między sobą, jak daleko ten tępy prymityw zajdzie przez ich labirynt? Z którymi sztuczkami sobie poradzi, a z którymi nie? Owszem, miałem dość tej tortury, ale pragnienie zemsty było silniejsze i to ono trzymało mnie przy życiu.