Star Force. Tom 1. Rój. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 1. Rój - B.V. Larson страница 7
Otworzyło się wejście do kolejnego pokoju, podobnej wielkości jak ten, w którym teraz byłem i o którym zacząłem już myśleć jako o mostku. Stało w nim kilka stołów, a dokładniej prostopadłościanów z metalu. Z każdego z nich zwisały trzypalczaste ramiona. Wielka macka położyła Sandrę na jednym ze stołów, po czym cała scena znikła mi z oczu.
Czyżbym spieprzył sprawę? Dostałem jedno życzenie i zbyt niejasno je sformułowałem? Nie wiedziałem, ale też nie chciałem znowu rozmawiać ze statkiem. Jeszcze nie. Może rzeczywiście potrafi ożywiać ludzi? Jeśli te stworzenia obserwują ziemię i napastują nas od lat, jak twierdzą ci wariaci od UFO, to mogły nieźle poznać naszą anatomię.
Pozwoliłem sobie na chwilę nadziei. Głupiec. Czyżby statek naprawdę mógł przywrócić moim dzieciakom życie? Brzmiało to jak bełkot szaleńca, ale z drugiej strony defibrylator wyglądałby pewnie na dobroczynną magię w oczach prymitywnego dzikusa sprzed stuleci. Codziennie wskrzeszamy ludzi w szpitalach. Ograniczeniem jest śmierć mózgu. Jaki jest limit czasowy? Jakieś cztery minuty, zdaje się. Dla naszej nauki. Dłużej, jeśli ofiara przebywała w niskiej temperaturze. Więc przy odpowiednio zaawansowanej technice – kto wie?
Nabrałem otuchy… i przestraszyłem się jej chyba bardziej niż samego statku. W parze z nadzieją często chodzi rozczarowanie. Jeśli się nie uda, mogłem ponownie poczuć ten straszny ból straty.
Znów pojawiło się to charakterystyczne, ledwie uchwytne drżenie. Nie wyczuwałem przyspieszenia statku, ale kiedy się zatrzymywał, odczuwałem to pod warunkiem, że nie działo się nic innego. Czy właśnie hamowaliśmy nad moją farmą? W głowie mi się kręciło, próbowałem nie dopuszczać do siebie absurdalnych myśli i nie wierzyć, że coś się da zrobić.
Powtórnie drzwi pojawiły się tam, gdzie ich przed momentem nie było. Wielka czarna łapa zawisła nad moją farmą. Wydawało mi się, że widzę… nie, tam naprawdę błyskały kolorowe światełka, rozlewały czerwień, błękit i żółć na dachu mojego domu. Policja? Karetki pogotowia? Ktoś doniósł o ataku? Z miejsca, gdzie się znajdowałem, nie mógłbym dostrzec żadnych pojazdów na ziemi, a nie chciałem zbliżać się do pokoju bez podłogi tylko po to, żeby mieć lepszy widok. Z całą pewnością nie zamierzałem zaufać statkowi do tego stopnia. Nic z tego, czego dowiedziałem się o nim do tej pory, nie świadczyło, że nie jest to kolejny skomplikowany test.
Ale w jakim to teście miałbym brać udział w tej chwili? Może właśnie sprawdzano, co zrobię, jeśli da mi się szansę zaatakowania okrętu? Być może już popełniłem fatalny błąd? Być może powinienem zażądać, żeby obcy zameldowali się przede mną i popełnili samobójstwo u moich stóp? Postanowiłem, że zabawię się w ten sposób, kiedy już ożywią me dzieci. Albo ich nie ożywią.
Zadawałem też sobie pytanie, czy tam, na dole, jest policja? Wiedziałem, że zastępca szeryfa jest praktycznie moim sąsiadem. Popijaliśmy razem piwo, graliśmy w futbol. Być może usłyszał strzały. Jeśli Dave Mitters jest tam, na miejscu, ciekawe, co sobie myśli o „moim” statku?
Odpowiedź na to pytanie otrzymałem w chwili, gdy ramię z trójpalczastą ręką opuściło się z okrętu i zaczęło poszukiwania. Rozległy się urywane trzaski.
– Nie postrzel mi dzieciaków, baranie – burknąłem pod adresem Dave’a. Ale sam też cofnąłem się o krok. Jeśli walił w statek, to wcale nie życzyłem mu szczęścia.
Nagle rażące światło wybuchło pod okrętem w bezgłośnej eksplozji. Jego jaskrawa zieleń oślepiła mnie, natychmiast mocno zamknąłem oczy, ale już było za późno. Pod powiekami zatańczyły mi fioletowe plamy powidoku. Ostrożnie otworzyłem jedno oko, mrugając i osłaniając je dłońmi, a wówczas nastąpił kolejny rozbłysk. Tym razem byłem przygotowany, zasłoniłem twarz całym ramieniem.
Nie słychać już było strzałów, nie słychać było nawet świerszczy w trawie, panowała głucha cisza. Czarna macka sięgała z mojego nowego świata ruchomego płynnego metalu do starego świata kołyszącej się na polach kukurydzy, przez otwór do statku wpłynęła fala gorąca, a wraz z nią woń ozonu i spalenizny. W chwilę później nadciągnęły kłęby czarnego dymu. Co się zdarzyło tam, na dole? Nie miałem wątpliwości, że okręt na ogień odpowiedział ogniem. Prawdopodobnie automatycznie.
Czy spalił Dave’a Mittersa? Aż otrząsnąłem się na myśl, że mogłem zabić ludzi tylko przez to, że kazałem statkowi powrócić nad farmę. Pamiętałem oczywiście o tym, że sam do niego strzelałem i wówczas zareagował inaczej, ale teraz, kiedy dotarłem na mostek, zasady mogły się przecież zmienić.
Wężowe ramię cofało się coraz szybciej, trzymając złożone nosze – takie, na jakich przewozi się chorych karetkami. Szczęka mi opadła. Leżący na nich człowiek miał przykrytą twarz, ale kształt ciała podpowiedział mi, że to moja Kristine. Białe prześcieradło pokrywały czarne płatki popiołu. Na jej widok zalał mnie żal tak wielki, że poczułem fizyczny ból, jakby potężna pięść walnęła mnie w żołądek. Dostałem mdłości. Nosze znikły w bocznym pokoju, tym ze stołami i małymi ramionkami. Nie zajrzałem do środka. Wcale nie chciałem wiedzieć, co robią tam z Sandrą. Nie chciałem patrzeć, jak tną jej piękne ciało.
Zgiąłem się wpół, opierając łokcie na kolanach. Omal nie zwymiotowałem. Musiałem walczyć o zachowanie kontroli nad żołądkiem. Kilkoma krokami przeszedłem przez pokój, oparłem się o chłodną ścianę mostka. Ramię znowu szperało po mojej farmie. Wkrótce, wiedziałem o tym bez żadnych wątpliwości, wniesie na pokład ciało Jake’a. Nie chciałem oglądać martwego syna. Nigdy więcej.
Tam, na ziemi, było już bardzo cicho i bardzo spokojnie. Fale gorąca i dymu odpłynęły, pozostawiając po sobie przebłyski rudopomarańczowego światła. Coś płonęło, mogłem tylko mieć nadzieję, że to nie mój dom. I że nie ciało Dave’a Mittersa.
Ramię zrobiło dokładnie to, czego po nim oczekiwałem. Wróciło na pokład z ładunkiem. Wślizgnęło się do sali chorych – zresztą może była to kostnica – a potem znikło. Przyłożyłem policzek do zimnej ściany. Bardzo starałem się nie myśleć o Jake’u, o Kristine, o Davie. Nie myśleć o niczym.
A jednak myśli wręcz kłębiły mi się w głowie. Co będzie, jeśli statek ożywi moje dzieci, ale jako bezmózgie warzywa? Czy będę musiał patrzeć, jak dorastają w śpiączce? Albo jeśli nie wypuści już nikogo z nas? Nigdy? Co, jeśli pozostaniemy jego niewolnikami testowanymi, być może, w ten sposób, że będzie nas wystawiał w walkach na śmierć i życie gdzieś na innych planetach?
Co, jeśli pogorszyłem i tak złą sytuację, pakując w nią moje dzieci?
Rozdział 5
– Proces odzyskiwania zakończony.
– Jesteś… jesteś gotów na przyjęcie nowych rozkazów? – spytałem z wahaniem.
– Gotów – odpowiedział statek.
Rozejrzałem się dookoła szeroko otwartymi oczami. Głos nie wydobywał się z jednego określonego miejsca, nic z tych rzeczy. Nie widziałem niczego, co można