Star Force. Tom 1. Rój. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 1. Rój - B.V. Larson страница 8
Nie od razu, ale wreszcie zdecydowałem się na zadanie paru pytań. Zależało mi szczególnie na jednej odpowiedzi.
– Rozkazuję ci odpowiedzieć na pytanie. Jaki jest stan procesu ożywiania? Czy moje dzieci będą żyć?
– Nieznany. Zastosowano zastrzyki.
To już wymagało namysłu. Jakie zastrzyki? Uznałem, że taka odpowiedź musi mi na razie wystarczyć. Dowiem się reszty, kiedy wykonam swoją robotę. Ale użycie słowa „nieznany” mocno mnie zaniepokoiło. Rezultat procesu pozostawał wątpliwy. Potrząsnąłem głową, pomasowałem skronie.
– Statek – jak mam cię nazywać?
– Jak życzysz sobie zwracać się do nas?
Do głowy przyszło mi natychmiast kilka różnych pomysłów, na przykład „Dupek”. Po raz pierwszy od chwili przebudzenia uśmiechnąłem się. Ponuro.
– Nazwę cię „Alamo”… ponieważ mam szczery zamiar nigdy cię nie zapomnieć[1].
– Proces zmiany nazwy ukończony.
Prychnąłem.
– W porządku, Alamo, na początek spróbujemy czegoś naprawdę łatwego. Włącz ekran czy co tam chcesz, żebym mógł zobaczyć, co się dzieje pod nami.
W samym centrum podłogi pojawiła się luka, okrągła, mająca jakieś trzy metry średnicy. W jednej sekundzie powietrze zaczęło uciekać przez nią z przeraźliwym świstem, a jednocześnie poczułem uderzenie nieprawdopodobnego, niesamowitego zimna. Czyżbyśmy byli w przestrzeni? Czy właśnie udało mi się popełnić samobójstwo?
– Zamknąć! Zamknąć natychmiast!
Z trudem chwytałem powietrze. Leżałem na podłodze, powoli przesuwałem się w stronę szczeliny…
Na szczęście zaraz znikła. Ciśnienie na mostku błyskawicznie wróciło do normy. Jak wysoko byliśmy? Raczej nie w przestrzeni, bo otwarcia na przestrzeń z pewnością bym nie przeżył. Poza tym nie odczuwałem nieważkości. A więc: bardzo wysoko, ale jeszcze w atmosferze. Mówimy o kilometrach.
Zorientowałem się, że leżę na podłodze skulony, zwinięty w drżący kłębek. Blisko było, bardzo blisko. Przypomniałem sobie własne słowa: „ekran czy co tam chcesz”. Przypuszczalnie w kłopoty wpędziła mnie fraza „co tam chcesz”. W kontaktach z okrętem należało wyrażać się precyzyjnie. Znów nauczyłem się czegoś na własnym błędzie.
– Statek – powiedziałem.
Żadnej reakcji. No tak, zmiana imienia.
– Alamo, zgłoś się.
– Zgłaszam się.
– Dlaczego otworzyłeś dziurę w podłodze?
– Taki dostałem rozkaz.
Zamrugałem, zaskoczony, usiadłem, opierając się o ścianę. Rzeczywiście zostałem dowódcą! Czy te centaury to byli poprzedni dowódcy?
– Alamo, powróć do Kalifornii, lecąc na wysokości półtora kilometra.
Statek zadrżał.
– Misja wtórna wstrzymana.
– Jaka misja wtórna?
– Pozyskiwanie nowego personelu dowódczego.
– Czy kiedy ja tu sobie siedziałem, ty nadal zbierałeś ludzi z ziemi tym swoim ramieniem?
– Tak.
Sapnąłem, wściekły.
– Poddawałeś ich takim samym testom jak mnie?
– Nie. Sekwencja testów nie była identyczna.
Przemyślałem to sobie. Zdaje się, że już wiedziałem, o co chodzi.
– Więc teraz, kiedy jestem tutaj, odbędzie się ostateczny test na agresję albo zdolności przywódcze? Walka na mostku? Oddasz dowództwo temu, kto zwycięży w walce na śmierć i życie w tym pomieszczeniu?
– Tak.
– Wstrzymaj tę misję. Alamo, zaprzestaniesz porywania ludzi i testowania ich. Ta misja jest już skończona.
– Plan misji uaktualniony.
Jak nigdy niczego w życiu byłem już pewien, że rzeczywiście mam do czynienia ze sztuczną inteligencją. Być może na pokładzie nie znajdowali się żadni inteligentni obcy, na których mógłbym się zemścić, istniał wyłącznie statek, wykonujący rozkazy wydane mu bardzo dawno temu. Mogłem tylko mieć nadzieję, że procedura „pozyskiwania nowego personelu dowódczego” nie włączy się znowu, podobnie jak niektóre programy, próbujące same się zainstalować i uaktualnić, obojętnie jak skuteczne mogło ci się wydawać ich odinstalowanie.
Nagle w głowie zaświtała mi nowa, straszna myśl.
– Alamo, nie zrzucaj ludzi będących w tej chwili na pokładzie. Zostaw ich na statku. Chcę z nimi porozmawiać.
– Wszyscy uczestnicy misji pozyskiwania zostali uwolnieni po jej przerwaniu.
Potarłem twarz dłońmi. Bezwiednie chwyciłem się palcami za włosy, jakbym próbował wyrwać je sobie z głowy. Szarpnąłem tak mocno, że aż krzyknąłem z bólu.
– Uwolnieni – wykrztusiłem z trudem. – Czy to znaczy, że ich po prostu wyrzuciłeś?
– Tak.
Właśnie zabiłem nieznaną mi liczbę osób. Chciałem spytać, ilu ich było, kim byli, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili. Takie informacje nie przysłużyłyby się mojemu zdrowiu psychicznemu.
Nim statek zadrżał po raz drugi, pozbyłem się poczucia winy, wywołanego kolejną pomyłką, owocującą ofiarami w ludziach. Przynajmniej częściowo. Dowodzenie tym statkiem oznaczało wzięcie na siebie nie lada odpowiedzialności. Alamo zatrzymał się, a więc znów byliśmy w Kalifornii.
„Ciekawe – pomyślałem przelotnie – czy statek porwał Dave’a Mittersa z jego radiowozu, czy poddał go kilku testom przed zrzuceniem na ziemię?”
Strzały ucichły nagle, potem nie słyszałem już żadnych krzyków, więc może jednak nie? Może po prostu zabił go tym zielonym promieniem? Tak czy inaczej, byłem pewien, że Dave nie żyje.
Próbowałem odegnać od siebie te myśli. Uznałem, że jeśli teraz tylko porozmawiam z okrętem, zadam mu kilka pytań, powstrzymam się od komenderowania, to prawdopodobnie uda mi się nikogo nie zabić. Może i osiągnę przez to mniej, ale przynajmniej nie spowoduję kolejnych nieszczęść. Taką miałem nadzieję.
– Alamo – powiedziałem,