Star Force. Tom 1. Rój. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 1. Rój - B.V. Larson страница 12
Na mostku pojawiła się Sandra.
Krzyczała ile sił w płucach. Unosiła się w powietrzu, z rozłożonymi ramionami i nogami, podtrzymywana w tej pozycji przez spowijające ją, jakby organiczne czarne przewody. Ramiona, te małe, mocowane do sufitu, krępowały jej kończyny. Długie włosy zasłaniały twarz dziewczyny, ale i tak łatwo było stwierdzić, że nie jest to twarz szczęśliwa. Cienkie, przypominające liny, przytrzymujące ją niby-macki, wysuwały się wprost z metalowej powierzchni Alamo. Przyjrzałem się uważnie miejscom, z których wyrastały. Metal był tam wypukły, jakby zmienił się w kałuże gęstej cieczy.
– Puśćcie ją. Alamo, zwolnić więzy!
– Personel dowódczy musi być chroniony przed lokalnymi formami życia.
Sandra usłyszała mój głos, obróciła głowę. Zobaczyłem jej oczy. Ich źrenice miały żółtą, metaliczną barwę.
– Kyle, to ty? Co się dzieje? Co oni mi robią? Nic nie widzę, Kyle!
Zamiast się wściekać, zaczęła płakać, ale po chwili znowu się wściekła. Szarpała się w elastycznych metalowych więzach. Wpijały się jej w ciało – widziałem, że w kilku miejscach jest posiniaczone i otarte do krwi.
– Spokojnie – powiedziałem. – Okręt sądzi, że w ten sposób mnie chroni. Tobie nie zrobi nic złego. Wszystko będzie dobrze – dodałem, ale to było kłamstwo. Oczy miała pełne żółtej rtęci. Co to było, do diabła?
– Widzisz mnie? – spytała.
– Tak.
– Ja widzę tylko plamki światła, nic więcej.
– No… Jestem pewien, że z czasem to ci minie. – Udawałem spokój. Teraz, kiedy i ona się trochę uspokoiła, znów mogłem myśleć. Przyjrzałem się jej ciału. Nie podobało mi się to, ale też nie mogłem się powstrzymać. Było bardzo ładne, ale nie mogłem tak naprawdę podziwiać widoku. Denerwowałem się. I te niesamowite oczy…
– Kyle, mów do mnie. Do diabła, co się dzieje?
– A co pamiętasz?
– Wy…wypadłam ze statku, prawda? Trzymałeś mnie, wciągałeś do środka, kiedy… – przerwała. Gwałtownie nabrała powietrza w płuca. – Kyle, ja chyba…. ja chyba poruszam palcami. Mam palce? Przecież ich nie miałam!
Przeniosłem spojrzenie na jej rękę. Rzeczywiście, miała palce i nawet nimi poruszała. Wokół każdego dostrzegłem biały pasek, jak ślady po noszonych pierścionkach.
– Masz blizny – powiedziałem. – Palce są w porządku, ale zostały blizny. Musieli je przyszyć albo…
– Albo co? – prychnęła Sandra i znów zaczęła się szarpać.
– Może wyhodowali nowe? Nie jestem pewien.
– Możesz przynajmniej odczepić mnie od tego przeklętego sufitu, Kyle? Porzygam się, jeśli powiszę tak choćby chwilę dłużej.
– Oczywiście, przepraszam. Alamo, łagodnie opuść Sandrę wzdłuż ściany, proszę.
Okręt i jego narzędzia wykonały polecenie rzeczywiście ostrożnie. Po chwili Sandra wisiała już normalnie, pionowo. Chciałem dać jej coś do ubrania z tego, co sam miałem, ale nie wiedziałem, jak przełożyć ciuchy przez obejmujące ją czarne cienkie kable. Poza tym przepocone męskie gatki i strzępy podkoszulka chyba niewiele by pomogły.
– Powiedziałeś „oni”, Kyle. O jakich „ich” ci chodziło? Spotkałeś obcych?
– Nie całkiem. Sądzę, że jest tylko sam statek. – Opowiedziałem jej szybko o komputerowym głosie, który przecież słyszała, i o tym, jak działał Alamo.
– Więc jesteśmy więźniami jakiegoś latającego robota? – spytała, kiedy skończyłem.
– Robota tak, ale nie jestem pewien, czy „więźniami”. Wygląda na to, że mogę być teraz jego mamusią.
– Patrzysz na mnie, prawda?
Odchrząknąłem.
– Co się dzieje z moim oczami, Kyle? Chyba już coś widzę, ale bardzo niewyraźnie. Obudziłam się w jakimś ciemnym pokoju, całkiem pozbawionym światła. Zaczęłam macać naokoło, poczułam jakieś wijące się, cienkie linki i… i chyba były tam też jakieś ciała.
Wyjaśniłem jej, czym są cienkie linki – macki, powiedziałem o dzieciach. Przyjęła te rewelacje w milczeniu, a potem wszystko sobie poskładała.
– Umarłam, prawda?
– Zginęłaś nie bardziej niż ktoś wyciągnięty z basenu. Pomyśl o tym jako o sali reanimacyjnej, tylko z lepszym wyposażeniem.
Dziewczyna skinęła głową.
– Sprytnie – przyznała. – Jeśli tak się na to spojrzy, to już nie jest straszne. Jak długo…? Nie, nie mów, wolę nie wiedzieć. Myślisz, że uda się im z twoimi dziećmi?
– Mam nadzieję – westchnąłem i zacząłem wyjaśniać jej, co wiem o naszym nowym świecie. Łącznie z tym, czego dowiedziałem się od „Kangura”, kapitana Jacka Crowa, i tym, czego się tylko domyślałem.
– Ci szaleńcy chcą się sformować w armię, tak? – spytała, kiedy skończyłem.
– Raczej chyba coś w rodzaju floty, ale poza tym, tak, masz słuszność.
– Odbiło im?
– Nie mam pojęcia, przynajmniej na razie – przyznałem. – Wiedzą więcej ode mnie, a skoro nie możemy w pełni wykorzystywać okrętów, a przybywa ich coraz więcej, jakaś organizacja wydaje się wręcz niezbędna.
– Tym chyba powinien zająć się rząd?
Wyjaśniłem, że statek zaakceptuje nowego dowódcę wyłącznie pod warunkiem śmierci poprzedniego.
– Och! Teraz chyba lepiej rozumiem, o co chodzi temu Crowowi! Reakcja władz jest przewidywalna: wyślą ludzi, żeby przekonali się na własne oczy, jak to tutaj wygląda.
– No właśnie. A o ile wiem, jeśli spróbują, automatycznie poddadzą się testowi gwarantującemu śmierć wszystkich… oprócz nowego dowódcy.
– Albo przywiązanie do sufitu w charakterze martwego kurczaka.
Zachichotałem.
– Kyle?
– Tak?
– Mógłbyś coś dla mnie zrobić?